Dziś nie poszliśmy do naszej jakże wyczerpującej pracy :) Bowiem ja mogłam już nawet pójść o 10, ale Trixie spała i wstała dopiero o 12. Stwierdziłam wtedy, że bez sensu iść, jeść lunch i wracać, bo o 15 spotykamy się wszyscy w domu i pakujemy i jedziemy na mały trekking himalajskimi dolinkami :). Dlatego też po shaku bananowym i małych zakupach na wyprawę w górki i dolinki piszę o festiwalu, na którym byliśmy w poniedziałek.
Pojechaliśmy do Patiali, małej miejscowości 60 km od Chandigarhu. Teoretycznie festiwal zaczynał się o 20, a my byliśmy tam o 15, ale... pojechaliśmy na kilka wywiadów z przemiłymi ludźmi, którzy opowiadali o idei tego festiwalu, ale za Chiny ludowe, czy też nieludowe, nie mam pojęcia o czym mówili, bo mówili w hindi. Podobno było to coś o pojednaniu muzułmanów, hindusów i sikhów, ale ja tam nic takiego nie zauważyłam. W międzyczasie odwiedziliśmy kuzynkę pana Sharmy, mojego szefa z pracy, siostrę jego z mężem, a potem jakichś znajomych, u których obejrzeliśmy 1 połowę meczu krykieta Indie-Pakistan (Indie wygrały potem, choć wydawało się to niemożliwe ;) i miałam okazję obejrzeć jak wygląda indyjski gabinet kosmetyczny... hmmm tak śmiesznie było widzieć np. depilację brwi nitką trzymaną z 1 strony w zębach, z 2 w palcach, a pomiędzy nimi brwi.
Festiwal rozpoczął się od tego, że zostaliśmy zaproszeni na scenę stojącą na środku ulicy i zostaliśmy gośćmi głównymi całej imprezy, bo tu 2 osoby z Polski i 1 z Hong Kongu!!!! AAAAA!!!! Aplauz. W ogóle czułam się trochę jak jakaś Miss Indii albo co bo generalnie odczuwam już na sobie wzrok hindusów jak takie obklejanie nim trochę, od góry do dołu.... Niekoniecznie miło.
Rozdawaliśmy więc nagrody za tańce, które odbywały się pod sceną. Tańca polegały na tym, że na 3 palach drewna zbitych na kształt trzepaku i przystrojonych wstążeczkami, na środku przyczepione były sznurki. Tańczący chłopcy brali te sznurki, stawali w kole, brali w ręce po 2 patyki i tańczyli w środku zmieniając swoje miejsce w kole, a zarazem zaplątywali sznurki powyżej swych głów, jednocześnie wybijając rytmicznie na patykach rytm o swoje, lub sąsiada z któym tańczyli, patyki. Taniec kończył się rozplątaniem sznurków wciąż w tym samym tańcu, z wybijaniem rytmu i akrobacjami na środku koła. Bardzo piękne, zaskakujące, nowe... tylko nie przez 3 godziny non stop :) Potem okazało się, że część tańczących rozbija na swoich głowach świetlówki i to takie WOW!! tu, oraz część pluła ogniem, co skończyło się podpaleniem jednego "trzepaka". W międzyczasie my siedzieliśmy na przedzie sceny, na którą każdy chciał wejść, więc czasami miałam wrażenie, że jest tam więcej ludzi niż pod sceną każdy chodził po sobie, generalnie nikt nie zwracał na nikogo uwagi, wszystko było takie indyjskie po prostu. W pewnym momencie dostałam nawet dziecko od jakiegoś pana, które potem siedziało na moich kolanach z jakieś pół godziny, ale czyje ono?? Nie wiem do tej pory. Oprócz tego, co jakieś 5 minut musieliśmy wręczać nagrody ludziom, których nawet nie widzieliśmy, bo na scenie widać było tylko tyłki stojących przed nami ludzi, którzy też chcieli zobaczyć co się dzieje na dole :)
Rola dziewczynek na festiwalu jest beznadziejna - jeżdżą na takich platformach przebrane za bóstwa. Najlepszy był pan kierujący traktorem, na przyczepie którego stała kula ziemska, na której siedziała 1 dziewczynka jako bóstwo, a po 4 bokach tej kuli, w jakiś nie do końca dla mnie zrozumiały sposób, stały 4 inne dziewczynki. Ale na czym to ja nie mam pojęcia :)))
Inne dziewczynki - np. siedziały w dziobie bociano - pelikana na wysokości jakichś 4 metrów i też nie wiem jak to się trzymało, a jeszcze inna siedziała na trąbie sztucznego słonia, którego atakował krokodyl. Generalnie dużo kolorów, oczywiście głośno, zamieszanie, nikt nie ma pojęcia co się dzieje, nikt nie panuje nad tłumem i tym co wykrzykuje lekko podchmielony pan prowadzący show, który krzyczy że Madam Ota z Hong Kongu, Madam Ota z Polski i Madam Martin z Polski :))))
Potem był konkurs tańca mężczyzn oczywiście, potem my również dostaliśmy statuetki za udział w festiwalu. Wracając z festiwalu odwieźliśmy po drodze parę ludzi do ich domu koło Patiali. Zaprosili nas oczywiście na obiad o 1.30 i było tak cudownie, byli tak gościnni, od razu zrobili masę jedzenia. My nakręciliśmy nasze wrażenia z festiwalu, a potem zrobiłam moje pierwsze, indyjskie roti, czyli taki placek, który się macza w sosie i je (typowo tutejsze jedzenie). Robi się go z mąki, potem podsmaża na patelni, a potem podsmaża bezpośrednio na ogniu. I ja to zrobiłam!!!!! :)))
Potem znów do samochodu i powrót do naszego sektoru :) koło 3.30 i spać.....
Następnego dnia wolne :)
piątek, 28 września 2007
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Siostra, ależ Ci/Wam zazdroszczę.
A może jak poznasz jakieś ciekawe tamtejsze przepisy to coś mi podrzucisz?
Pozdrawiam
Prześlij komentarz