Weekend w Himalajskiej dolince zapowiadał się naprawdę ekscytująco... Wyprawa, może nawet 3,5 tys. metrów (co tu wybitnym osiągnięciem nie jest, zważywszy na to, że autobusem jadąc tu wjechaliśmy na prawie 3 tys ;), mnóstwo zdjęć, namiot. Najpierw w piątek wieczorem okazało się, że nie ma sleeping busów, czyli autobusów, w których zamiast siedzeń są łóżka, więc prawie wszyscy zrezygnowali z pomysłu jechania zwykłym autobusem 15 h na dziurawych indyjskich drogach. Zostaliśmy tylko ja, Marcin i David. No i wyruszyliśmy w sobotę, o 6 rano, autobusem deluxe, który miał miękkie siedzenia i wiatraczki na bokach i to była jedyna różnica w porównaniu ze zwykłym autobusem
W Rampurze ja i Marcin zostaliśmy, a David pojechał dalej. Zostawiłam na chwilę Marcina z plecakami szukając polecanego przez Lonely Planet hotelu, a chyba bardziej obawiając się, że zaraz padnie i nie wstanie więcej. Znalazłam hotel, znalazłam pokój, poszłam po Marcina, zarzuciłam na siebie nasze 2 plecaki (co wyglądało dość zabawnie ;). Od tego momentu zaczęła się ta najromantyczniejsza część, w której to ja spędzałam swój czas układając pasjansy i oglądając filmy na HBO ;). Aaaa... ja jeszcze dokarmiałam go Loperamidem i Aspiriną :) generalnie WOW!!!! :)) Tymczasem z okna mieliśmy widok na górki naprzeciw i strumyk płynący w dole dolinki - zdjęcia załadowane :). Najpiękniej wyglądało to nocą, co niestety nie zostało ujęte na zdjęciu, ale wyobraźcie sobie górę ze światełkami od dołu do góry, w różnych miejscach i o różnym natężeniu, a w dole szum rzeki cały czas. Generalnie niedziela wyglądała podobnie, oprócz mojej porannej wyprawy po papier toaletowy i sok pomarańczowy, a potem obejrzałam chyba z 6 filmów. W poniedziałek zaczęliśmy się zbierać do wyjazdu, Marcin miał się trochę lepiej, więc poszliśmy na targ i na mostek na rzece, stąd parę górskich zdjęć. Potem złapaliśmy autobus do Shimli, 5 godzin górskiej jazdy z mnóstwem ludzi w autobusie i zakrętasami branymi z dużą prędkością i 1 pasem na 2 autobusy co się nie mieszczą. I niesamowitymi widokami gór i dolin, po sam horyzont :). W Shimli byliśmy już po zmroku, koło 19.30. Próbowaliśmy kupić coś do jedzenia, a potem znaleźć autobus do Chandigarhu, w czym pomógł nam 1 pan, i nawet pokazał mi gdzie jest toaleta :) w końcu udało nam się złapać autobus, ostatnie 2 miejsca, plecaki rzuciliśmy na wielkie zapasowe koło leżące z tyłu, ja zostałam wciśnięta między 5 facetów z tyłu, gdzie moje ramiona nie miały w ogóle powierzchni życiowej. Potem ja się przesiadłam bliżej, miałam trochę więcej miejsca, dużo ludzi cierpiało z powodu prędkości, dziur i zakrętów i urozmaicało lokalne drogi zawartością żołądkową. Po drodze zatrzymaliśmy się z 5 razy na długie przerwy, podczas ostatniej 1,5 godzinnej, zmienialiśmy koło, to na którym leżały nasze plecaki, więc miałam okazję poobserwować proces zmiany i chłopca, któy odkręcał koło całym swym ciężarem podskakując na lewarku. Byliśmy w Chandigarze koło 2 w nocy i spać. Następnego dnia okazało się, że problemy żołądkowe mieli też David i Trixie, którzy byli w Shimli więc może to problem, akurat z tą miejscowością :). W każdym bądź razie podsumowania po weekendzie są takie:
- HBO to podstawa w hotelu w Rampur ;)
- byłam na 3 tys. metrów najwyżej jak na razie w życiu (szkoda że autobusem ;)
- Indie zaskakują na każdym kroku - be prepared :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz