piątek, 28 września 2007

On

Dorotka zadbała o to, aby jeszcze przed moim przyjazdem odpowiednio mnie do Indii nastawić. Przygotowała mnie doskonale, bo naprawdę wiedziałem, że czeka mnie szok – związany zarówno z krajobrazem, jak i zachowaniem tubylców. Tylko mnie się niejako wydawało, że skoro wiem, czego powinienem się obawiać, to w praktyce lęk zbyt wielki nie będzie. Ale nic bardziej mylnego. Już w samolocie lecącym z Londynu do Delhi czułem taką dziwną pustkę w brzuchu. Zabawne, bo jeszcze na lotnisku to ja byłem tym, który obserwował oblegających wyjście Hindusów – to oni w moich oczach musieli czuć się w Londynie nieswojo; w trakcie ostatecznej odprawy, przy wyjściu prowadzącym do samolotu, mężczyzna pokazał swój paszport i kartę pokładową, po czym zaniepokojony zapytał hostessę, co się stało z jego bagażami. Jednak po wejściu do samolotu, gdy wszyscy zaczęli zajmować miejsca, zrozumiałem, że to ja nie pasuję już do otoczenia i to na mnie wszyscy spoglądają.
Lot trwał 9 godzin. Gdy tylko wyszedłem z samolotu uderzyła we mnie taka fala gorącego powietrza. Terminal był ostatnim przejawem europejskich standardów. Miałem dwa plecaki – bardzo duży i malutki. Zacząłem nerwowo przekładać rzeczy z tego mniejszego i upychać je w większym. Przyjąłem po prostu strategię, że większego bagażu będę pilnował za wszelką cenę, więc skomasowałem w nim wszystkie cenne rzeczy. W mniejszym, który – jak przypuszczałem – mógłby mi ktoś w popłochu ukraść, pozostały te mniej ważne. Poza tym na szyi miałem zawieszoną strategiczną saszetkę, niemal małe centrum dowodzenia, z pieniędzmi, paszportem, kartą szczepień i kartami kredytowymi na czele.
Jeszcze na lotnisku wymieniłem 50 funtów na miejscowe rupie. Co ciekawe, we wszystkich przewodnikach jest napisane, że nie można indyjskiej waluty wywozić z kraju, jednak poznałem dziewczynę, która kupiła rupie jeszcze w Europie. Nieco mniej zaskakujące, że udało się jej to w Holandii.
Wymiana wcale nie przebiegła sprawnie, bo choć okienka były cztery, to kolejka ustawiła się tylko do jednego. Dwa miejscowe kantory odstraszały turystów, którzy z pewnością - tak, jak ja - byli przygotowani na próbę oszustwa. Jedna z najważniejszych informacji, jaką dostałem przed przyjazdem do Indii, to zapowiedź fatalnego usposobienia Hindusów, którzy mieli oszukiwać na każdym kroku. Pozostałe okienka to kantory europejskie, ale w tylko w jednym z nich pozostała jeszcze miejscowa waluta. Sam proces wymiany pieniędzy trwał bardzo długo, co najmniej 5 minut w przypadku każdego klienta, ale często dłużej. Pracownik kantoru pocił się w swoim przyciasnym pomieszczeniu – spisywał jakieś dane z paszportu, poprawiał kompletnie przestarzałą drukarkę, troszkę męczył się z programem komputerowym, który niespecjalnie chciał współpracować. Ponadto co chwilę wchodził do niego kolega z sąsiadującego punktu i obaj burzliwie i w pośpiechu dyskutowali kilkadziesiąt sekund.
Gdy tylko jedną nogą przekroczyłem bramę lotniska, już byłem w zupełnie innym świecie. Widziałem w przeszłości wiele zdjęć, filmów, ale w żaden sposób nie da się tego porównać do rzeczywistości i empirycznego doświadczenia. To jest niebywałe! Byłem bardzo mocno przestraszony, więc nie pamiętam dokładnie scenerii, jedynie mnóstwo tubylców, gwar, smród, śmieci. Podszedłem do okienka, gdzie dokonuje się przedpłaty za kurs taksówką. W tym momencie otoczyło mnie czterech Hindusów. Stanęli w odległości pół metra ode mnie i wpatrywali się, gdzie chowam pieniądze. Na szczęście, gdy tylko dostałem rachunek znikąd wyłonił się taksówkarz, który zaprowadził mnie do swojego samochodu. Malutki, rozklekotany i brudny czarny wóz miał mnie dowieźć na dworzec autobusowy. Do kierowcy przysiadł się młody chłopak, który rozmawiał ze mną całą drogę. Ściskałem swoje bagaże na tylnym siedzeniu i rozmawiałem z tym chłopcem, ale wciąż zastanawiałem się, dlaczego jest miły i dokąd zmierza ten dialog, prowadzony całkowicie połamaną angielszczyzną. W czasie 40 minutowej drogi różne myśli przychodziły mi do głowy. Zastanawiałem się, czy chłopak chce wzbudzić we mnie sympatię, a potem wyłudzić pieniądze, może chce mnie okraść? W czasie jazdy widok za oknem wzbudzał szok. Krajobraz typowo wojenny, totalny bałagan. Kompletny chaos na drodze, wszyscy namiętnie wciskają tu klakson, nawet, gdy nie ma to najmniejszego sensu a droga jest pusta. Wymijano nas z każdej strony. Charakterystyczny obraz, który utkwił mi w pamięci, to młode dziewczyny przewożone na skuterach i motocyklach przez mężczyzn. Każdy większy pojazd był po brzegi wypełniony ludźmi, wszelkiego rodzaju przyczepy były w pełni eksploatowane. Młodzi chłopcy wracający ze szkoły siedzieli po sześciu, może nawet po ośmiu w samochodach, gdzie zwyczajnie mieści się dwóch, może trzech dorosłych mężczyzn. Wszyscy chcieli dojechać do celu, nie zważając na warunki.
Mój towarzysz w taksówce do końca był miły, nawet ze mną wysiadł i pokazał mi dokładnie, skąd odjeżdża mój autobus. Do ostatnich sekund czekałem, w jaki sposób spróbuje mnie wykorzystać. Nic. Podziękował za podróż i życzył powodzenia w Indiach. Pamiętam, że w trakcie jazdy nasza rozmowa urwała się, gdy on stwierdził, iż nie dam rady kupić o tej porze biletu autobusowego. Kiedy odparłem, że mój przyjaciel kupił bilet o tej samej porze kilka dni wcześniej, chłopiec chyba się obraził. Powiedział „OK.”, odwrócił się i aż do dworca rozmawiał tylko z kierowcą. Ten zaś nie robił żadnego problemu z moim rachunkiem. Oddał mi go grzecznie tuz po wyjeździe z lotniska, tymczasem Dorotka uprzedzała, że całą drogę będzie chciał mi go zabrać – wówczas mógłby mnie wysadzić w dowolnym miejscu, na jakimś pustkowiu, a i tak uzyskał by zwrot pieniędzy za kurs. Zatem do momentu podróży autobusem nie zaznałem żadnej nieprzyjemności ze strony Hindusów.
Przechodząc przez dworzec czułem się jak intruz, agent FBI i Leonardo di Caprio jednocześnie. Wszyscy na mnie patrzyli, ale nie tak zwyczajnie: oni się gapili, wytrzeszczali oczy i wpatrywali się. Czułem, że w każdej chwili mogę zostać okradziony. Przeszedłem przez bramkę wykrywającą metale, podobną do tych na lotniskach. Bramka wydała charakterystyczny dźwięk, ale strażnik tuż za nią nawet nie drgnął, chyba jedynie mrugnął oczami, więc po prostu poszedłem sobie dalej. Na dworcu skwar niebywały. Na ławce leżał pies, ale tak wycieńczony upałem, że nie byłem pewien, czy nadal żyje. Większość budynków, które widziałem po drodze, jak i sam dworzec są mocno zniszczone i w Europie nie byłyby dopuszczone do użytku. Podobnie samochody – na ulicach mnóstwo takich aut, które od razu trafiły by na europejskie wysypisko.
Pokonałem kilkadziesiąt metrów i skręciłem ku przystankom do Chandigarh i wówczas jakiś chłopczyk zagrodził mi drogę ręką, ale niezdecydowanie – wystarczyło, że go zlekceważyłem i poszedłem dalej. To był jedyny objaw nieuprzejmości, a ja wciąż byłem gotowy na najgorsze. Wśród autobusów, jak mówi Dorotka, posklejanych taśmą klejącą, jeden miał na sobie napis Chandigarh i nawet nie był całkowicie zniszczony, jak niemal wszystkie pozostałe. Przy wejściu stało dwóch mężczyzn, z których jeden z prędkością trzystu słów na minutę wykrzykiwał w niebogłosy nazwę miasta, do którego zmierzał autobus. Nie przestawał krzyczeć nawet, gdy już wyjeżdżaliśmy z dworca, co wydawało mi się bezsensowne. Tymczasem masa ludzi wsiadała w biegu, również za dworcem i w ogóle po drodze do Chandigarh, w różnych miejscach. Nieprzerwanie ktoś do autobusu wchodził, ktoś wychodził, przewijało się mnóstwo sprzedawców: z napojami, lodami, jedzeniem, materiałami, gazetami. Jeden z nich przystanął przy mnie na moment i wygrzebał ze swojego stosu czasopism dwa egzemplarze – magazyn motoryzacyjny i jakieś pismo dla panów. Kiedy się uśmiechnąłem i podziękowałem, spojrzał na mnie jeszcze raz, chyba zeskanował mnie w umyśle ponownie, poszperał we wszystkich gazetach i dumnie pokazał okładkę magazynu z grami komputerowymi. Mocno się zdziwił, że i tym razem nie trafił w moje gusta.
Podczas podróży w autobusie pojawiły się kobiety ubrane w kolorowe sari, z kolczykami w nosie, niespecjalnie ładne. Podchodziły do każdego pasażera i zadawały jakieś pytanie w języku hindi. Nie rozumiały, gdy odparłem „Thank you”. Tak naprawdę nadal, kilka dni po przyjeździe nie wiem, czy kobiety wróżyły, żebrały i być może rozśmieszę doświadczonych podróżników, ale przeszło mi przez myśl, że są prostytutkami.
Autobus się nie rozleciał, pędził całą drogę, prawie nie hamował. Kierowca utrzymywał jedynie kilkudziesięciu centymetrowe odstępy od pojazdów przed nim. I w zasadzie, gdyby zamknąć oczy i zatkać nos, podróż przebiegłaby tak, jak w Polsce – fatalny stan dróg i autobusu sprawiał, że podskakiwałem na siedzeniu całą drogę. Była jednak znacząca różnica: kierowca bez przerwy, intensywnie i przeraźliwie głośno, w niebogłosy, trąbił, ile tylko miał sił. To było straszne, wykańczające przeżycie, bo naprawdę nie słychać wówczas własnych myśli, nie można spać (choć tego tez się obawiałem, z uwagi na potencjalną kradzież). I nie było w tym trąbieniu większej logiki. Na początku wydawało mi się, że gdy tylko w zasięgu wzroku pojawiał się jakiś obiekt, kierowca trąbił. Za każdym razem wciskał klakson przez kilka sekund. Później jednak zrozumiałem, że on trąbi bez względu na wszystko – jak wielki by nie był korek i jak pusto by przed nim nie było. Może się wydawać śmieszne, że się tak na tym koncentruję i tyle słów poświęcam, ale miałem wrażenie, że kierowca pragnął, aby całe Indie słyszały, że jedziemy.
Nie zadbałem o doładowanie konta i nie miałem się jak skontaktować ze zmartwioną Dorotką, która w Internecie sprawdziła, czy wylądowałem. Raz nawet dostałem od niej sms; w łagodnej wersji: groziła, że zostanę skopany za brak znaków życia. Gdy tylko dotarłem do Chandigarh mocno odetchnąłem, bo miasto choć w minimalnym stopniu przypomina europejską miejscowość turystyczną. Uważane jest za najczystsze w Indiach. Od razu po wyjściu z autobusu zaczepiło mnie w ciągu minuty pięciu różnych kierowców riksz, pytając nachalnie, czy potrzebuję transportu.

1 komentarz:

AD-LAND pisze...

Pzez chwilę poczułam się, jakbym była tam z Tobą. To niezwykle zobrazowana, pełna humoru opowieść, ciężko oderwać się od czytania. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy:-)No, no... Braciszku...