czwartek, 8 listopada 2007

Ona/Manali

W czasie podróży do Manali mieliśmy troszkę więcej czasu, bo całe 3 dni :). Wyruszyliśmy o 22.30 z Chandigarh sleeperem, czyli autobusem, w którym są miejsca do spania. Do Manali jedzie się ponad 10 godzin, a ja w ogóle w tym sleeperze nie mogłam spać. Nie dość, że 2 razy droższy, to ja 2 razy bardziej się męczę. Dojechaliśmy kolo 10 i koło dworca w Manali spotkał nas Gupta, który zachęcał nas do nocowania u niego w hotelu -> Tourist Hotel wzięlismy dane i mówimy, że dziś śpimy w górach, a on, że zimno, a my że i tak śpimy :). Po drodze zahaczyliśmy o śniadanko i roti na drogę i poszliśmy. Ja niemalże od razu zaczęłam odczuwać skutki niespania i niewielkiej aktywności fizycznej w ostatnim czasie. Ale szliśmy coraz wyżej, coraz dalej, coraz piękniej, coraz bardziej męcząco. Mijaliśmy po drodze panie noszące na plecach wielkie kosze wypełnione ściółką, lub patykami, klika psów, trzy polanki pełne kozich i baranich kup, a widok był coraz piękniejszy. Widać to na początkowych zdjęciach :). Do szczytu bylo coraz bliżej, a ja byłam coraz bardziej zmęczona. Pod samym szczytem ogrom zmęczenia wziął górę i zeszliśmy kawałek, żeby postawić namiot. Takim oto sposobem weszliśmy na jakieś 3,5 tysiąca metrów, a spaliśmy na 3 tysiącach około. Postawienie namiotu okazało się zadaniem niemalże ponad nasze siły, ale w tym wypadku broń Boże, nie ze względu na zmęczenie. Po prostu ten namiot jest jakiś kosmiczny!!!!!! I pomimo wszelkich prób, i tak był krzywy i lewy taki... ale daliśmy sobie spokój z poprawkami, po prostu poszliśmy spać. Tak koło 18 poszliśmy spać i obudziliśmy się koło 22, żeby zdjąć soczewki, zjeść roti i poszliśmy spać dalej. Tylko, że ja nie mogłam spać w ogóle, przewracałam się, zasypiałam na 5 minut, mialam z tysiąc krótkich snów... Masakra. No i było zimno. Bardzo zimno. Bardzo, bardzo zimno.
Wstaliśmy koło 7-8 i szybko złożyliśmy namiot i po szybkim śniadaniu spakowaliśmy się i poszliśmy na dół, w międzyczasie rezerwując przez telefon miejsce w hotelu na dzisiejszą noc. Schodzenie poszło nam całkiem gładko i szybko, i po półtorej godziny poszukiwaliśmy hotelu. Znaleźliśmy nawet piekarnię i jadłam pysznego rogalika z nutellą!!!! Tourist Hotel jest przytulny, właściciele mili, tylko strasznie trudno go znaleźć. W końcu się udało. Wzięliśmy pokój, potem lunch z dwójką francuzów, meksykanką i włoszką, a potem cieply prysznic :). A potem poszliśmy zwiedzać Manali, byliśmy w świątyni, pod którą można ujeżdżać jaka i kręcić się na karuzeli za jedyne 10 rupii :), potem pojechaliśmy do Vashishtu, który zwany jest miejscem hipisów, ale, jeżeli mam być szczera, żadnego hipisa nie widziałam, tylko chłopców grających w krykieta na ulicy (wszędzie w niego grają, na ulicy, na boisku, pod górkę, z górki, wszędzie!). Zjechaliśmy więc spowrotem do Manali, kupiliśmy bilety na następny dzień na sleepera spowrotem do Chandigarh i poszliśmy na obiadek. Po drodze dowiadywaliśmy się też ile kosztuje wycieczka na Rothang Pass położone na 3978 m n.p.m. Po powrocie napisalismy liścik do naszych multikulturalnych kolegów czy chcą jechać z nami, oglądaliśmy Filadelfię i spaliśmy. Po ulicach Manali kręci się niewarygodna liczba osiołków, które są takie słodkie!
W poniedziałek wstaliśmy przed 8, wzięliśmy taksówkę na Rothang Pass i pojechaliśmy, coraz wyżej, coraz dalej... widoki są tam niezapomniane!!! Niesamowite!!!! Wszystko widać na picasie na zdjęciach :) W końcu dojechaliśmy po prawie 3 godzinach na miejsce :) Na początku nie wiedzieliśmy czy to już i kierowca nam powiedział tak, tak :) Ja czytałam, że można tam wejść na ponad 4 tysiące, więc kierowca podwiózł nasz kawałek i zaczął się trekking mały. Po drodze spotkaliśmy wielu ludzi ofiarujących podjeżdżanie na kucyku - no bo po co męczyć się te 200 metrów? Kawę z termosu także oferowano. Zrobiliśmy sobie masę zdjęć z różnymi ludźmi i weszliśmy ostatecznie na jakieś 4500 m n.p.m. Mogliśmy iść wyżej na ponad 5 tysięcy, tylko, że czasu zabrakło :( Schodząc oglądaliśmy ucieczkę kucyka, który nie chciał wozić ludzi i zaszliśmy do Świątyni. Potem 3 godziny w dół krętą drogą, gdzie asfaltu wystarcza na 1 samochód jedynie, więc żeby się wyminąć każdy musi trochę z niego zjechać, lub asfaltu w ogóle nie ma. Mijaliśmy też ludzi, którzy ręcznie układają asfalt - gotują beczki z asfaltem , potem go wylewają , a potem łopatami noszą we właściwe miejsca. Ciężko to pojąć jak jest to trujące jak się to robi przy pomocy maszyn... a ręcznie...?? Wszyscy mieli apaszki zawiązane na twarzy, ale przecież to i tak nie pomoże.... Masakra....
W Manali spotkaliśmy osiołka ze złamaną nogą w centrum, któremu chcieliśmy pomóc, ale nic nie mogliśmy zrobić oprócz nakarmienia go ciastkami, potem zjedlismy obiad, napiliśmy się pysznej cytrynowej herbaty i poszliśmy na sleeper do Chandigarh. Spaliśmy na tyle mocno, że o 6 rano w Chandigarh ktoś musiał nas obudzić waleniem w szyby, żeby obwieścić, że oto dojechaliśmy!!! Potem riksza do domu i sen.

Ona/Rishikesh

Do Rishikeshu wybraliśmy się na niecałe 2 dni niestety tylko. Już do końca nie pamiętam, o której opuszczaliśmy Chandigrah... wydaje mi się, że kolo 24 autobusem do Haridwaru. Spanie w autobusie indyjskim wymaga żelaznego żołądka i braku jakichkolwiek problemów z podróżowaniem. Tym razem było dobrze, a ja odkryłam w sobie niesamowitą umiejętność spania w takim autobusie!!!! :) Do Haridwaru dojechaliśmy kolo 6 rano. Podróżowanie w Indiach jst kochane... Nigdy nie wiesz o której odjedziesz, kiedy będzie postój (kierowca zatrzymuje się koło drogowego baru, gdy ma ochotę na czaj - herbatkę z mlekiem, a odjeżdża jak ją wypije -> wynika stąd, że nigdy nie wiesz kiedy będzie postój i ile będzie trwał ;) ). W Haridwarze od razu znaleźliśmy autobus do Rishikeshu:) co było niesamowite! W czasie około 40 minutowej podróży z Haridaru do Rishikeshu mieliśmy okazję oglądać wschód Słońca nad Gangesem, a potem niesamowity spokój jeszcze uśpionego miasta leżącego po obu stronach Świętej rzeki. W Rishikeshu przejście z 1 strony miasta na 2 jest możliwe jedynie po dwóch mostach przerzuconych nad Gangesem i szerokich na tyle, aby 2 osoby mogly przejść obok siebie. Oczywiście po mostach tych jeżdżą motory i skutery, wszyscy trąbią, robią się zatory, toczą się wózki z transportem, jednym słowem Indie! Nam po przyjeździe do Rishikeshu o 7 rano dane bylo zobaczyć spokój uśpionego miasta, brak korków na moście i tysiące krów. Rishikesh to miasto tysiąca krów, są wszędzie na moście, pod mostem, na ulicy, na chodniku, w Gangesie, w lesie, przy motorze, wszędzie. Tak samo jak krowie kupy są wszędzie. Czytaj: WSZĘDZIE!
Dzień przed nami do Rishikeshu pojechali Fieke z Martinem i Trixie z Moniką. Wiedzieliśmy, że śpią w Green Hotelu więc udaliśmy się tam :) i przyłapaliśmy ich na jedzeniu śniadania złożonego z przepysznych naleśników z nutellą i bananami (alternatywnie plus miód do tego :), a więc od razu dołączyliśmy. Okazało się, że plany na dziś to RAFTING po Gangesie! W międzyczasie Monica przyprowadziła Ido, pochodzącego z Izraela, którego poznała dzień wcześniej, który dołączył do nas w Raftingu naszym :). I poszliśmy... mijając setki krów i kup, 2 mosty nad Gangesem, targ z bransoletkami za 2 rupie i ubraniami za 350 rupii, szukając biura organizującego rafting polecanego przez Lonely Planet (świetne przewodniki). Nie mogąc go znależć, weszliśmy do pierwszego lepszego i zorganizowali nam spływ za bardzo okazyjną cenę! Pojechaliśmy więc 18 km od Rishikeshu, chłopaki napompowali ponton, każdy dostał wiosełko, kask i kapok i po krótkiej instrukcji komend i jak ratować kogoś, kto wypadł, popłynęliśmy :). Na początku było nudno i wolno, nasz przewodnik zapytał więc kto chce popływać, czyli wyskoczyć z pontonu (a jako, że wcześniej ustaliliśmy, że ja mogę, bo mysleliśmy, że ratowanie trzeba przećwiczyć no i ja byłam ochotnikiem), no więc jak wszyscy się domyślacie właśnie, Dorotka wskoczyła do Gangesu i pływała sobie dzielnie :). Potem mieliśmy kilka kawałków fajnej zabawy z szybką, spienioną wodą i wielkimi falami zalewającymi nasz ponton, potem znów było nudno i wolno, więc pływaliśmy w Gangesie już wszyscy :) i jedliśmy ciastka :). Aż dopłyneliśmy do około 5 metrowej skałki z której można było skakać wprost do Gangesu :) jak się zapewne wszyscy znów domyślacie, byłam pierwszą która tam dotarła i pierwszą która skoczyła z naszego spływu. Potem Marcn mi to opisał jak to wyglądało z boku - No i stoją tam sobie ludzie na tej skalce co sie zastanawiają skoczyć, nie skoczyć? I tam wparowuje nagle taka Dorotka i bez zastanowienia hop! I już na dole w Gangesie! Cały spływ zajął nam z 3 godziny, zdjęcia robił Ido, który jako jedyny wziął ze sobą kamerę, ma dosłać na maila. Potem poszliśmy na pyszny obiadek do restauracji, gdzie jadłam wspaniałą lasagne ze szpinakiem! :) Potem poszliśmy na maly shopping i oglądanie skromnej, akurat tego dnia, ceremonii nad Gangesem. I do hotelu na kolację i spanie. Następnego dnia mieliśmy iść na yogę o 8 rano,że wstałam po 10, więc jedyne co mi pozostało to zjedzenie śniadania (pysznych naleśników!), spakowanie się i zobaczenie dwóch Świątyń (w których tak naprawdę prawie nic nie było...), kupienie paru prezentów, pożegnanie z Fieke, Martinem i Ido, i wyruszenie na poszukiwanie rikszy mogącej dowieżć nas na dworzec, co zajęło prawie godzinę. Ale się udało! Potem od razu znaleźliśmu autobus do Haridwaru, a tam po zakupie jedzenia, znaleźliśmy od razu autobus do Chandigarh :) Jednym słowem cudownie :) Wyjchaliśmy po 18, w Chandigarh byliśmy koło 2 w nocy, ale i tak było cudownie :)))