W końcu po trudach i znojach założyłam bloga!!!!!! :))) Teraz tylko muszę uzupełnić wpisy z 4 dni tak żeby niczego nie ominąć, a o wszystkim pamiętać.
------------------------------------------------------------------
Indie.... żeby tu dotrzeć potrzebowałam pieniędzy na wszystko, bilet, namiot, wizę, ubezpieczenie, szczepionki. Dlatego tak zmotywowana do poszukiwania pracy, jak byłam 26 czerwca wysiadając w Londynie, a następnie podróżując z Kamilką do Bournemouth, nie byłam nigdy. Po kilku przeciwnościach losu, po utracie pracy w połowie lipca i znalezieniu kolejnej na sierpień, udało mi się pracując po 17 godzin dziennie dopiąć swego. Miałam bilet do Indii, ubezpieczenie, szczepionki, pozostawała kwestia wizy i transportu do Londynu, z którego miałam bilet do Delhi na 13 września 2007. Nie mogło być inaczej. Wiza w paszporcie, lot do Bournemouth, i ziuuuu na spotkanie przygody życia, na realizację marzenia, na uczynienie mnie przeszczęśliwą.
----------------------------------------------------------------
Dzień 1
Wysiadłam w Delhi z samolotu linii British Airways o godzinie 6 rano :). Potem krótkie oczekiwanie w kolejce na sprawdzenie wizy, zamiana dolarów na rupie, ostatnie bramki i konieczność zamówienia pre-paid taxi na dworzec autobusowy w Delhi. Rady i wskazówki... zamawiając tak taksówkę zapłaciłam 300 rupii (1 USD = ok. 40 Rs; 1 GPB = ok. 80 Rs). Dostaje się kwitek z którym wychodzimy przed lotnisko. Tam stoją czarne, rozklekotane taksówki, do których wsiadamy i, uwaga, nie oddajemy kwitka dopóki nie zostaniemy dowiezieni na miejsce docelowe. Kierowca nie dostanie pieniędzy jeżeli nie pokaże kwitka, a jeżeli ma go wcześniej, może nas wysadzić wcześniej i że niby nas dowiózł. Potem nie trzeba wierzyć nikomu kto mówi, że - No direct buses to Chandigarh! np. choć o każdym mieście tak Ci powiedzą, ponieważ może wtedy oni Cie zawiozą :) Trzeba się upierać, że pod International Bus Station/Termini. I jakoś zawiozą i nawet direct buses są. :) Ja jechałam z kierowcą, który cały czas patrzył na mnie w lusterku wstecznym, próbował mnie przekonać, żebym usiadła z przodu, a potem pytał czy mam męża. Chciałam więc zawiadomić wszystkich czytających, że na czas tej podróży miałam męża, w czym pomógł pierścionek z palca i mówienie, że to obrączka przecie. Niestety zamężna byłam tylko godzinę :) bo tyle jechaliśmy na dworzec autobusowy. Po drodze dowiedziałam się, że
mój kierowca za 3 miesiące się żeni, ale jakbym miała ochotę, to on to zerwie i się ożeni ze mną :) echhh. Delhi szokuje biedą, rozsypanymi domami, ludźmi leżącymi na ulicy, bezustannym trąbieniem na ulicach ( w całych Indiach tak jest, każdy trąbi na siebie na ulicy, co oznacza Ja jadę!!!, nawet stojąc w korku i tak wszyscy trąbią... to takie hobby myślę. Poza tym każdy jeździ środkiem drogi, jak nie ma miejsca na drodze to chodnikiem, a namalowane pasy to chyba dla zagranicznych turystów ino :). W końcu dojechaliśmy, na dworcu najpiękniejszą rzeczą jest zbita z desek bramka którą wszyscy muszą przejść z naklejonymi na niej portretami pamięciowymi bandytów/terrorystów?, która udaje bramkę wykrywającą metale :), znalazłam autobus do Chandigarhu (pojechałam ordinary za 135 Rs dzięki czemu doświadczyłam uroków wsi Indyjskiej i mnóstwa ludzi i targu wewnątrz autobusu :), deluxe kosztuje 380 Rs). Podróż była niesamowita!!!! Każdy wsiadał i wysiadał w biegu, obok mnie usiadła pani, która mówiła w języku punjabi i nic nie rozumiałam i tylko czasami dodawała India good? I ja mówiłam - Very good, incredible :), potem podzieliła się ze mną jabłkiem i limonką i suszonymi owocami, a na koniec chciała mnie zabrać do domu, żebym z nią zamieszkała :) Taki autobus jedzie 5,5 godziny do Chandigarhu, cały czas trąbiąc i nie zwalniając nawet na chwilę na zakrętach. Po drodze zatrzymuje się na 10 minut przy drodze i można tam się napić herbaty i pójść do toalety co ja uczyniłam i nawet nie było tak najgorzej :). W końcu dojechaliśmy! Chandigarh jest miastem zaplanowanym i podzielonym na sektory, a każdy sektor na części A, B, C, D. Jest tu całkiem czysto i każdy mówi, że Chandigarh to jak nie Indie, bo za czysto, za nowo, brak zabytków i bogactwo. Odebrała mnie z dworca siostra Prerny, Priya i zabrała do ich domu, więc miałam okazję skosztować jazdy rowerową rikszą, gdzie napiłam się zimnych soków, najadłam owoców, wykąpałam i wyspałam, zanim wieczorem Prerna zawiozła mnie do AIESEC trainee house gdzie teraz mieszkam. Mieszka to Janeekee, Mandy i Joris z Holandii, David i Martin z Niemiec, John z Wielkiej Brytanii, Trixie z Hong Kongu i ja z Polski. Zjadłam z nimi kolację i wszyscy oprócz Jorisa i Trixie pojechali na weekend do Manali. Miałam więc sporo czasu na spokojnie żeby tu przywyknąć. Joris okazał się bardzo dobrym przewodnikiem i towarzyszem i jest tu od 6 tygodni więc zna ceny i sklepy i wszystko co potrzebne do życia. Wieczór zakończyliśmy typowo wschodnio - pijąc wódkę z limonką i rozmawiając o Indiach, Polsce i Holandii.
poniedziałek, 17 września 2007
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
3 komentarze:
Ehh, tylko wodka i wodka, a potem sie dziwia, ze Polacy maja opinie alkoholikow :-p
Fajnie wyszlo z ta godzinna mezatka:))...tylko szkoda ze dzieci z tego malzenstwa nie ma:(
Podpisano: czekajaca na miano najlepszej cioci na swiecie:P
Dorotko, bo ten... Anetka to ciocią by chciała zostać... :-)))
Prześlij komentarz