Dziś nie poszliśmy do naszej jakże wyczerpującej pracy :) Bowiem ja mogłam już nawet pójść o 10, ale Trixie spała i wstała dopiero o 12. Stwierdziłam wtedy, że bez sensu iść, jeść lunch i wracać, bo o 15 spotykamy się wszyscy w domu i pakujemy i jedziemy na mały trekking himalajskimi dolinkami :). Dlatego też po shaku bananowym i małych zakupach na wyprawę w górki i dolinki piszę o festiwalu, na którym byliśmy w poniedziałek.
Pojechaliśmy do Patiali, małej miejscowości 60 km od Chandigarhu. Teoretycznie festiwal zaczynał się o 20, a my byliśmy tam o 15, ale... pojechaliśmy na kilka wywiadów z przemiłymi ludźmi, którzy opowiadali o idei tego festiwalu, ale za Chiny ludowe, czy też nieludowe, nie mam pojęcia o czym mówili, bo mówili w hindi. Podobno było to coś o pojednaniu muzułmanów, hindusów i sikhów, ale ja tam nic takiego nie zauważyłam. W międzyczasie odwiedziliśmy kuzynkę pana Sharmy, mojego szefa z pracy, siostrę jego z mężem, a potem jakichś znajomych, u których obejrzeliśmy 1 połowę meczu krykieta Indie-Pakistan (Indie wygrały potem, choć wydawało się to niemożliwe ;) i miałam okazję obejrzeć jak wygląda indyjski gabinet kosmetyczny... hmmm tak śmiesznie było widzieć np. depilację brwi nitką trzymaną z 1 strony w zębach, z 2 w palcach, a pomiędzy nimi brwi.
Festiwal rozpoczął się od tego, że zostaliśmy zaproszeni na scenę stojącą na środku ulicy i zostaliśmy gośćmi głównymi całej imprezy, bo tu 2 osoby z Polski i 1 z Hong Kongu!!!! AAAAA!!!! Aplauz. W ogóle czułam się trochę jak jakaś Miss Indii albo co bo generalnie odczuwam już na sobie wzrok hindusów jak takie obklejanie nim trochę, od góry do dołu.... Niekoniecznie miło.
Rozdawaliśmy więc nagrody za tańce, które odbywały się pod sceną. Tańca polegały na tym, że na 3 palach drewna zbitych na kształt trzepaku i przystrojonych wstążeczkami, na środku przyczepione były sznurki. Tańczący chłopcy brali te sznurki, stawali w kole, brali w ręce po 2 patyki i tańczyli w środku zmieniając swoje miejsce w kole, a zarazem zaplątywali sznurki powyżej swych głów, jednocześnie wybijając rytmicznie na patykach rytm o swoje, lub sąsiada z któym tańczyli, patyki. Taniec kończył się rozplątaniem sznurków wciąż w tym samym tańcu, z wybijaniem rytmu i akrobacjami na środku koła. Bardzo piękne, zaskakujące, nowe... tylko nie przez 3 godziny non stop :) Potem okazało się, że część tańczących rozbija na swoich głowach świetlówki i to takie WOW!! tu, oraz część pluła ogniem, co skończyło się podpaleniem jednego "trzepaka". W międzyczasie my siedzieliśmy na przedzie sceny, na którą każdy chciał wejść, więc czasami miałam wrażenie, że jest tam więcej ludzi niż pod sceną każdy chodził po sobie, generalnie nikt nie zwracał na nikogo uwagi, wszystko było takie indyjskie po prostu. W pewnym momencie dostałam nawet dziecko od jakiegoś pana, które potem siedziało na moich kolanach z jakieś pół godziny, ale czyje ono?? Nie wiem do tej pory. Oprócz tego, co jakieś 5 minut musieliśmy wręczać nagrody ludziom, których nawet nie widzieliśmy, bo na scenie widać było tylko tyłki stojących przed nami ludzi, którzy też chcieli zobaczyć co się dzieje na dole :)
Rola dziewczynek na festiwalu jest beznadziejna - jeżdżą na takich platformach przebrane za bóstwa. Najlepszy był pan kierujący traktorem, na przyczepie którego stała kula ziemska, na której siedziała 1 dziewczynka jako bóstwo, a po 4 bokach tej kuli, w jakiś nie do końca dla mnie zrozumiały sposób, stały 4 inne dziewczynki. Ale na czym to ja nie mam pojęcia :)))
Inne dziewczynki - np. siedziały w dziobie bociano - pelikana na wysokości jakichś 4 metrów i też nie wiem jak to się trzymało, a jeszcze inna siedziała na trąbie sztucznego słonia, którego atakował krokodyl. Generalnie dużo kolorów, oczywiście głośno, zamieszanie, nikt nie ma pojęcia co się dzieje, nikt nie panuje nad tłumem i tym co wykrzykuje lekko podchmielony pan prowadzący show, który krzyczy że Madam Ota z Hong Kongu, Madam Ota z Polski i Madam Martin z Polski :))))
Potem był konkurs tańca mężczyzn oczywiście, potem my również dostaliśmy statuetki za udział w festiwalu. Wracając z festiwalu odwieźliśmy po drodze parę ludzi do ich domu koło Patiali. Zaprosili nas oczywiście na obiad o 1.30 i było tak cudownie, byli tak gościnni, od razu zrobili masę jedzenia. My nakręciliśmy nasze wrażenia z festiwalu, a potem zrobiłam moje pierwsze, indyjskie roti, czyli taki placek, który się macza w sosie i je (typowo tutejsze jedzenie). Robi się go z mąki, potem podsmaża na patelni, a potem podsmaża bezpośrednio na ogniu. I ja to zrobiłam!!!!! :)))
Potem znów do samochodu i powrót do naszego sektoru :) koło 3.30 i spać.....
Następnego dnia wolne :)
piątek, 28 września 2007
On
Dorotka zadbała o to, aby jeszcze przed moim przyjazdem odpowiednio mnie do Indii nastawić. Przygotowała mnie doskonale, bo naprawdę wiedziałem, że czeka mnie szok – związany zarówno z krajobrazem, jak i zachowaniem tubylców. Tylko mnie się niejako wydawało, że skoro wiem, czego powinienem się obawiać, to w praktyce lęk zbyt wielki nie będzie. Ale nic bardziej mylnego. Już w samolocie lecącym z Londynu do Delhi czułem taką dziwną pustkę w brzuchu. Zabawne, bo jeszcze na lotnisku to ja byłem tym, który obserwował oblegających wyjście Hindusów – to oni w moich oczach musieli czuć się w Londynie nieswojo; w trakcie ostatecznej odprawy, przy wyjściu prowadzącym do samolotu, mężczyzna pokazał swój paszport i kartę pokładową, po czym zaniepokojony zapytał hostessę, co się stało z jego bagażami. Jednak po wejściu do samolotu, gdy wszyscy zaczęli zajmować miejsca, zrozumiałem, że to ja nie pasuję już do otoczenia i to na mnie wszyscy spoglądają.
Lot trwał 9 godzin. Gdy tylko wyszedłem z samolotu uderzyła we mnie taka fala gorącego powietrza. Terminal był ostatnim przejawem europejskich standardów. Miałem dwa plecaki – bardzo duży i malutki. Zacząłem nerwowo przekładać rzeczy z tego mniejszego i upychać je w większym. Przyjąłem po prostu strategię, że większego bagażu będę pilnował za wszelką cenę, więc skomasowałem w nim wszystkie cenne rzeczy. W mniejszym, który – jak przypuszczałem – mógłby mi ktoś w popłochu ukraść, pozostały te mniej ważne. Poza tym na szyi miałem zawieszoną strategiczną saszetkę, niemal małe centrum dowodzenia, z pieniędzmi, paszportem, kartą szczepień i kartami kredytowymi na czele.
Jeszcze na lotnisku wymieniłem 50 funtów na miejscowe rupie. Co ciekawe, we wszystkich przewodnikach jest napisane, że nie można indyjskiej waluty wywozić z kraju, jednak poznałem dziewczynę, która kupiła rupie jeszcze w Europie. Nieco mniej zaskakujące, że udało się jej to w Holandii.
Wymiana wcale nie przebiegła sprawnie, bo choć okienka były cztery, to kolejka ustawiła się tylko do jednego. Dwa miejscowe kantory odstraszały turystów, którzy z pewnością - tak, jak ja - byli przygotowani na próbę oszustwa. Jedna z najważniejszych informacji, jaką dostałem przed przyjazdem do Indii, to zapowiedź fatalnego usposobienia Hindusów, którzy mieli oszukiwać na każdym kroku. Pozostałe okienka to kantory europejskie, ale w tylko w jednym z nich pozostała jeszcze miejscowa waluta. Sam proces wymiany pieniędzy trwał bardzo długo, co najmniej 5 minut w przypadku każdego klienta, ale często dłużej. Pracownik kantoru pocił się w swoim przyciasnym pomieszczeniu – spisywał jakieś dane z paszportu, poprawiał kompletnie przestarzałą drukarkę, troszkę męczył się z programem komputerowym, który niespecjalnie chciał współpracować. Ponadto co chwilę wchodził do niego kolega z sąsiadującego punktu i obaj burzliwie i w pośpiechu dyskutowali kilkadziesiąt sekund.
Gdy tylko jedną nogą przekroczyłem bramę lotniska, już byłem w zupełnie innym świecie. Widziałem w przeszłości wiele zdjęć, filmów, ale w żaden sposób nie da się tego porównać do rzeczywistości i empirycznego doświadczenia. To jest niebywałe! Byłem bardzo mocno przestraszony, więc nie pamiętam dokładnie scenerii, jedynie mnóstwo tubylców, gwar, smród, śmieci. Podszedłem do okienka, gdzie dokonuje się przedpłaty za kurs taksówką. W tym momencie otoczyło mnie czterech Hindusów. Stanęli w odległości pół metra ode mnie i wpatrywali się, gdzie chowam pieniądze. Na szczęście, gdy tylko dostałem rachunek znikąd wyłonił się taksówkarz, który zaprowadził mnie do swojego samochodu. Malutki, rozklekotany i brudny czarny wóz miał mnie dowieźć na dworzec autobusowy. Do kierowcy przysiadł się młody chłopak, który rozmawiał ze mną całą drogę. Ściskałem swoje bagaże na tylnym siedzeniu i rozmawiałem z tym chłopcem, ale wciąż zastanawiałem się, dlaczego jest miły i dokąd zmierza ten dialog, prowadzony całkowicie połamaną angielszczyzną. W czasie 40 minutowej drogi różne myśli przychodziły mi do głowy. Zastanawiałem się, czy chłopak chce wzbudzić we mnie sympatię, a potem wyłudzić pieniądze, może chce mnie okraść? W czasie jazdy widok za oknem wzbudzał szok. Krajobraz typowo wojenny, totalny bałagan. Kompletny chaos na drodze, wszyscy namiętnie wciskają tu klakson, nawet, gdy nie ma to najmniejszego sensu a droga jest pusta. Wymijano nas z każdej strony. Charakterystyczny obraz, który utkwił mi w pamięci, to młode dziewczyny przewożone na skuterach i motocyklach przez mężczyzn. Każdy większy pojazd był po brzegi wypełniony ludźmi, wszelkiego rodzaju przyczepy były w pełni eksploatowane. Młodzi chłopcy wracający ze szkoły siedzieli po sześciu, może nawet po ośmiu w samochodach, gdzie zwyczajnie mieści się dwóch, może trzech dorosłych mężczyzn. Wszyscy chcieli dojechać do celu, nie zważając na warunki.
Mój towarzysz w taksówce do końca był miły, nawet ze mną wysiadł i pokazał mi dokładnie, skąd odjeżdża mój autobus. Do ostatnich sekund czekałem, w jaki sposób spróbuje mnie wykorzystać. Nic. Podziękował za podróż i życzył powodzenia w Indiach. Pamiętam, że w trakcie jazdy nasza rozmowa urwała się, gdy on stwierdził, iż nie dam rady kupić o tej porze biletu autobusowego. Kiedy odparłem, że mój przyjaciel kupił bilet o tej samej porze kilka dni wcześniej, chłopiec chyba się obraził. Powiedział „OK.”, odwrócił się i aż do dworca rozmawiał tylko z kierowcą. Ten zaś nie robił żadnego problemu z moim rachunkiem. Oddał mi go grzecznie tuz po wyjeździe z lotniska, tymczasem Dorotka uprzedzała, że całą drogę będzie chciał mi go zabrać – wówczas mógłby mnie wysadzić w dowolnym miejscu, na jakimś pustkowiu, a i tak uzyskał by zwrot pieniędzy za kurs. Zatem do momentu podróży autobusem nie zaznałem żadnej nieprzyjemności ze strony Hindusów.
Przechodząc przez dworzec czułem się jak intruz, agent FBI i Leonardo di Caprio jednocześnie. Wszyscy na mnie patrzyli, ale nie tak zwyczajnie: oni się gapili, wytrzeszczali oczy i wpatrywali się. Czułem, że w każdej chwili mogę zostać okradziony. Przeszedłem przez bramkę wykrywającą metale, podobną do tych na lotniskach. Bramka wydała charakterystyczny dźwięk, ale strażnik tuż za nią nawet nie drgnął, chyba jedynie mrugnął oczami, więc po prostu poszedłem sobie dalej. Na dworcu skwar niebywały. Na ławce leżał pies, ale tak wycieńczony upałem, że nie byłem pewien, czy nadal żyje. Większość budynków, które widziałem po drodze, jak i sam dworzec są mocno zniszczone i w Europie nie byłyby dopuszczone do użytku. Podobnie samochody – na ulicach mnóstwo takich aut, które od razu trafiły by na europejskie wysypisko.
Pokonałem kilkadziesiąt metrów i skręciłem ku przystankom do Chandigarh i wówczas jakiś chłopczyk zagrodził mi drogę ręką, ale niezdecydowanie – wystarczyło, że go zlekceważyłem i poszedłem dalej. To był jedyny objaw nieuprzejmości, a ja wciąż byłem gotowy na najgorsze. Wśród autobusów, jak mówi Dorotka, posklejanych taśmą klejącą, jeden miał na sobie napis Chandigarh i nawet nie był całkowicie zniszczony, jak niemal wszystkie pozostałe. Przy wejściu stało dwóch mężczyzn, z których jeden z prędkością trzystu słów na minutę wykrzykiwał w niebogłosy nazwę miasta, do którego zmierzał autobus. Nie przestawał krzyczeć nawet, gdy już wyjeżdżaliśmy z dworca, co wydawało mi się bezsensowne. Tymczasem masa ludzi wsiadała w biegu, również za dworcem i w ogóle po drodze do Chandigarh, w różnych miejscach. Nieprzerwanie ktoś do autobusu wchodził, ktoś wychodził, przewijało się mnóstwo sprzedawców: z napojami, lodami, jedzeniem, materiałami, gazetami. Jeden z nich przystanął przy mnie na moment i wygrzebał ze swojego stosu czasopism dwa egzemplarze – magazyn motoryzacyjny i jakieś pismo dla panów. Kiedy się uśmiechnąłem i podziękowałem, spojrzał na mnie jeszcze raz, chyba zeskanował mnie w umyśle ponownie, poszperał we wszystkich gazetach i dumnie pokazał okładkę magazynu z grami komputerowymi. Mocno się zdziwił, że i tym razem nie trafił w moje gusta.
Podczas podróży w autobusie pojawiły się kobiety ubrane w kolorowe sari, z kolczykami w nosie, niespecjalnie ładne. Podchodziły do każdego pasażera i zadawały jakieś pytanie w języku hindi. Nie rozumiały, gdy odparłem „Thank you”. Tak naprawdę nadal, kilka dni po przyjeździe nie wiem, czy kobiety wróżyły, żebrały i być może rozśmieszę doświadczonych podróżników, ale przeszło mi przez myśl, że są prostytutkami.
Autobus się nie rozleciał, pędził całą drogę, prawie nie hamował. Kierowca utrzymywał jedynie kilkudziesięciu centymetrowe odstępy od pojazdów przed nim. I w zasadzie, gdyby zamknąć oczy i zatkać nos, podróż przebiegłaby tak, jak w Polsce – fatalny stan dróg i autobusu sprawiał, że podskakiwałem na siedzeniu całą drogę. Była jednak znacząca różnica: kierowca bez przerwy, intensywnie i przeraźliwie głośno, w niebogłosy, trąbił, ile tylko miał sił. To było straszne, wykańczające przeżycie, bo naprawdę nie słychać wówczas własnych myśli, nie można spać (choć tego tez się obawiałem, z uwagi na potencjalną kradzież). I nie było w tym trąbieniu większej logiki. Na początku wydawało mi się, że gdy tylko w zasięgu wzroku pojawiał się jakiś obiekt, kierowca trąbił. Za każdym razem wciskał klakson przez kilka sekund. Później jednak zrozumiałem, że on trąbi bez względu na wszystko – jak wielki by nie był korek i jak pusto by przed nim nie było. Może się wydawać śmieszne, że się tak na tym koncentruję i tyle słów poświęcam, ale miałem wrażenie, że kierowca pragnął, aby całe Indie słyszały, że jedziemy.
Nie zadbałem o doładowanie konta i nie miałem się jak skontaktować ze zmartwioną Dorotką, która w Internecie sprawdziła, czy wylądowałem. Raz nawet dostałem od niej sms; w łagodnej wersji: groziła, że zostanę skopany za brak znaków życia. Gdy tylko dotarłem do Chandigarh mocno odetchnąłem, bo miasto choć w minimalnym stopniu przypomina europejską miejscowość turystyczną. Uważane jest za najczystsze w Indiach. Od razu po wyjściu z autobusu zaczepiło mnie w ciągu minuty pięciu różnych kierowców riksz, pytając nachalnie, czy potrzebuję transportu.
Lot trwał 9 godzin. Gdy tylko wyszedłem z samolotu uderzyła we mnie taka fala gorącego powietrza. Terminal był ostatnim przejawem europejskich standardów. Miałem dwa plecaki – bardzo duży i malutki. Zacząłem nerwowo przekładać rzeczy z tego mniejszego i upychać je w większym. Przyjąłem po prostu strategię, że większego bagażu będę pilnował za wszelką cenę, więc skomasowałem w nim wszystkie cenne rzeczy. W mniejszym, który – jak przypuszczałem – mógłby mi ktoś w popłochu ukraść, pozostały te mniej ważne. Poza tym na szyi miałem zawieszoną strategiczną saszetkę, niemal małe centrum dowodzenia, z pieniędzmi, paszportem, kartą szczepień i kartami kredytowymi na czele.
Jeszcze na lotnisku wymieniłem 50 funtów na miejscowe rupie. Co ciekawe, we wszystkich przewodnikach jest napisane, że nie można indyjskiej waluty wywozić z kraju, jednak poznałem dziewczynę, która kupiła rupie jeszcze w Europie. Nieco mniej zaskakujące, że udało się jej to w Holandii.
Wymiana wcale nie przebiegła sprawnie, bo choć okienka były cztery, to kolejka ustawiła się tylko do jednego. Dwa miejscowe kantory odstraszały turystów, którzy z pewnością - tak, jak ja - byli przygotowani na próbę oszustwa. Jedna z najważniejszych informacji, jaką dostałem przed przyjazdem do Indii, to zapowiedź fatalnego usposobienia Hindusów, którzy mieli oszukiwać na każdym kroku. Pozostałe okienka to kantory europejskie, ale w tylko w jednym z nich pozostała jeszcze miejscowa waluta. Sam proces wymiany pieniędzy trwał bardzo długo, co najmniej 5 minut w przypadku każdego klienta, ale często dłużej. Pracownik kantoru pocił się w swoim przyciasnym pomieszczeniu – spisywał jakieś dane z paszportu, poprawiał kompletnie przestarzałą drukarkę, troszkę męczył się z programem komputerowym, który niespecjalnie chciał współpracować. Ponadto co chwilę wchodził do niego kolega z sąsiadującego punktu i obaj burzliwie i w pośpiechu dyskutowali kilkadziesiąt sekund.
Gdy tylko jedną nogą przekroczyłem bramę lotniska, już byłem w zupełnie innym świecie. Widziałem w przeszłości wiele zdjęć, filmów, ale w żaden sposób nie da się tego porównać do rzeczywistości i empirycznego doświadczenia. To jest niebywałe! Byłem bardzo mocno przestraszony, więc nie pamiętam dokładnie scenerii, jedynie mnóstwo tubylców, gwar, smród, śmieci. Podszedłem do okienka, gdzie dokonuje się przedpłaty za kurs taksówką. W tym momencie otoczyło mnie czterech Hindusów. Stanęli w odległości pół metra ode mnie i wpatrywali się, gdzie chowam pieniądze. Na szczęście, gdy tylko dostałem rachunek znikąd wyłonił się taksówkarz, który zaprowadził mnie do swojego samochodu. Malutki, rozklekotany i brudny czarny wóz miał mnie dowieźć na dworzec autobusowy. Do kierowcy przysiadł się młody chłopak, który rozmawiał ze mną całą drogę. Ściskałem swoje bagaże na tylnym siedzeniu i rozmawiałem z tym chłopcem, ale wciąż zastanawiałem się, dlaczego jest miły i dokąd zmierza ten dialog, prowadzony całkowicie połamaną angielszczyzną. W czasie 40 minutowej drogi różne myśli przychodziły mi do głowy. Zastanawiałem się, czy chłopak chce wzbudzić we mnie sympatię, a potem wyłudzić pieniądze, może chce mnie okraść? W czasie jazdy widok za oknem wzbudzał szok. Krajobraz typowo wojenny, totalny bałagan. Kompletny chaos na drodze, wszyscy namiętnie wciskają tu klakson, nawet, gdy nie ma to najmniejszego sensu a droga jest pusta. Wymijano nas z każdej strony. Charakterystyczny obraz, który utkwił mi w pamięci, to młode dziewczyny przewożone na skuterach i motocyklach przez mężczyzn. Każdy większy pojazd był po brzegi wypełniony ludźmi, wszelkiego rodzaju przyczepy były w pełni eksploatowane. Młodzi chłopcy wracający ze szkoły siedzieli po sześciu, może nawet po ośmiu w samochodach, gdzie zwyczajnie mieści się dwóch, może trzech dorosłych mężczyzn. Wszyscy chcieli dojechać do celu, nie zważając na warunki.
Mój towarzysz w taksówce do końca był miły, nawet ze mną wysiadł i pokazał mi dokładnie, skąd odjeżdża mój autobus. Do ostatnich sekund czekałem, w jaki sposób spróbuje mnie wykorzystać. Nic. Podziękował za podróż i życzył powodzenia w Indiach. Pamiętam, że w trakcie jazdy nasza rozmowa urwała się, gdy on stwierdził, iż nie dam rady kupić o tej porze biletu autobusowego. Kiedy odparłem, że mój przyjaciel kupił bilet o tej samej porze kilka dni wcześniej, chłopiec chyba się obraził. Powiedział „OK.”, odwrócił się i aż do dworca rozmawiał tylko z kierowcą. Ten zaś nie robił żadnego problemu z moim rachunkiem. Oddał mi go grzecznie tuz po wyjeździe z lotniska, tymczasem Dorotka uprzedzała, że całą drogę będzie chciał mi go zabrać – wówczas mógłby mnie wysadzić w dowolnym miejscu, na jakimś pustkowiu, a i tak uzyskał by zwrot pieniędzy za kurs. Zatem do momentu podróży autobusem nie zaznałem żadnej nieprzyjemności ze strony Hindusów.
Przechodząc przez dworzec czułem się jak intruz, agent FBI i Leonardo di Caprio jednocześnie. Wszyscy na mnie patrzyli, ale nie tak zwyczajnie: oni się gapili, wytrzeszczali oczy i wpatrywali się. Czułem, że w każdej chwili mogę zostać okradziony. Przeszedłem przez bramkę wykrywającą metale, podobną do tych na lotniskach. Bramka wydała charakterystyczny dźwięk, ale strażnik tuż za nią nawet nie drgnął, chyba jedynie mrugnął oczami, więc po prostu poszedłem sobie dalej. Na dworcu skwar niebywały. Na ławce leżał pies, ale tak wycieńczony upałem, że nie byłem pewien, czy nadal żyje. Większość budynków, które widziałem po drodze, jak i sam dworzec są mocno zniszczone i w Europie nie byłyby dopuszczone do użytku. Podobnie samochody – na ulicach mnóstwo takich aut, które od razu trafiły by na europejskie wysypisko.
Pokonałem kilkadziesiąt metrów i skręciłem ku przystankom do Chandigarh i wówczas jakiś chłopczyk zagrodził mi drogę ręką, ale niezdecydowanie – wystarczyło, że go zlekceważyłem i poszedłem dalej. To był jedyny objaw nieuprzejmości, a ja wciąż byłem gotowy na najgorsze. Wśród autobusów, jak mówi Dorotka, posklejanych taśmą klejącą, jeden miał na sobie napis Chandigarh i nawet nie był całkowicie zniszczony, jak niemal wszystkie pozostałe. Przy wejściu stało dwóch mężczyzn, z których jeden z prędkością trzystu słów na minutę wykrzykiwał w niebogłosy nazwę miasta, do którego zmierzał autobus. Nie przestawał krzyczeć nawet, gdy już wyjeżdżaliśmy z dworca, co wydawało mi się bezsensowne. Tymczasem masa ludzi wsiadała w biegu, również za dworcem i w ogóle po drodze do Chandigarh, w różnych miejscach. Nieprzerwanie ktoś do autobusu wchodził, ktoś wychodził, przewijało się mnóstwo sprzedawców: z napojami, lodami, jedzeniem, materiałami, gazetami. Jeden z nich przystanął przy mnie na moment i wygrzebał ze swojego stosu czasopism dwa egzemplarze – magazyn motoryzacyjny i jakieś pismo dla panów. Kiedy się uśmiechnąłem i podziękowałem, spojrzał na mnie jeszcze raz, chyba zeskanował mnie w umyśle ponownie, poszperał we wszystkich gazetach i dumnie pokazał okładkę magazynu z grami komputerowymi. Mocno się zdziwił, że i tym razem nie trafił w moje gusta.
Podczas podróży w autobusie pojawiły się kobiety ubrane w kolorowe sari, z kolczykami w nosie, niespecjalnie ładne. Podchodziły do każdego pasażera i zadawały jakieś pytanie w języku hindi. Nie rozumiały, gdy odparłem „Thank you”. Tak naprawdę nadal, kilka dni po przyjeździe nie wiem, czy kobiety wróżyły, żebrały i być może rozśmieszę doświadczonych podróżników, ale przeszło mi przez myśl, że są prostytutkami.
Autobus się nie rozleciał, pędził całą drogę, prawie nie hamował. Kierowca utrzymywał jedynie kilkudziesięciu centymetrowe odstępy od pojazdów przed nim. I w zasadzie, gdyby zamknąć oczy i zatkać nos, podróż przebiegłaby tak, jak w Polsce – fatalny stan dróg i autobusu sprawiał, że podskakiwałem na siedzeniu całą drogę. Była jednak znacząca różnica: kierowca bez przerwy, intensywnie i przeraźliwie głośno, w niebogłosy, trąbił, ile tylko miał sił. To było straszne, wykańczające przeżycie, bo naprawdę nie słychać wówczas własnych myśli, nie można spać (choć tego tez się obawiałem, z uwagi na potencjalną kradzież). I nie było w tym trąbieniu większej logiki. Na początku wydawało mi się, że gdy tylko w zasięgu wzroku pojawiał się jakiś obiekt, kierowca trąbił. Za każdym razem wciskał klakson przez kilka sekund. Później jednak zrozumiałem, że on trąbi bez względu na wszystko – jak wielki by nie był korek i jak pusto by przed nim nie było. Może się wydawać śmieszne, że się tak na tym koncentruję i tyle słów poświęcam, ale miałem wrażenie, że kierowca pragnął, aby całe Indie słyszały, że jedziemy.
Nie zadbałem o doładowanie konta i nie miałem się jak skontaktować ze zmartwioną Dorotką, która w Internecie sprawdziła, czy wylądowałem. Raz nawet dostałem od niej sms; w łagodnej wersji: groziła, że zostanę skopany za brak znaków życia. Gdy tylko dotarłem do Chandigarh mocno odetchnąłem, bo miasto choć w minimalnym stopniu przypomina europejską miejscowość turystyczną. Uważane jest za najczystsze w Indiach. Od razu po wyjściu z autobusu zaczepiło mnie w ciągu minuty pięciu różnych kierowców riksz, pytając nachalnie, czy potrzebuję transportu.
środa, 26 września 2007
W pracy dzien kolejny :)
Jako ze ja znow w pracy i czytalam Harrego Pottera and the Deathly Hallows do tej pory, wiec prosze wybaczyc polskich liter brak... bo to indyjski komputer jest.
Ostatnie dni...ciezko opisac w skrocie...
Wszyscy wracali do tego domu zeby pozegnac 1 dziewczyne z Niemiec ktora wyjezdzala niedlugo, ale ja nie bylam w nastroju na impreze wiec razem z Marcinem i Fieke wsiedlismy do rikszy i jechalismy do domu. Po drodze przejechalismy obok wesela, ktore mialo miejsce niedaleko naszego domu. Ja wpadlam na genialny pomysl zeby tam pojsc porobic pare zdjec i cala 3 poszlismy :) Kiedy doszlismy ja zaczelam robic zdjecia z zewnatrz, a Marcin opisywal wszystko co widzi i nagrywal dyktafonem (postaramy sie tez jakos udostepnic). W miedzyczasie wyszedl stamtad tata panny mlodej i zaprosil nas do srodka :)))) i tak stalismy sie jedna z wiekszych atrakcji wieczoru. Cale wesele jest strasznie kolorowe i taneczne, jedyne co smucilo to brak jakichkolwiek objawow radosci na twarzy mlodej pary. Wywnioskowalam ze to pewnie zaaranzowane malzenstwo musi...smutna indyjska prawda. Najlepsze w trakcie calego wesela jest to, ze prawie nkt nie zwracal uwagi na mloda pare, wszyscy zajeli sie tanczeniem i jedzeniem, a oni siedzieli tacy smutni na srodku wielkiej sali i ktos im robil zdjecia, ktos gratulowal, ale wszystkie oczy zwrocone byly na tanczacych.... i na nas oczywiscie. A potem na nas tanczacych tez :)
Cale wesele zaczyna sie od tego ze pan mlody przyjezdza w takim glosnym i tanczacym orszaku pod dom gdzie jest panna mloda. Potem wszyscy mescy przedstawiciele rodziny pana mlodego obdarowani zostali kwiatowymi lancuchami i kocami. Sam pan mlody przybrany byl w pieniadze co widac na kilku zdjeciach. Potem druchny panny mlodej zrobily brame przy wejsciu na sale i pan mlody musial sie o nia targowac. Po targach weszlismy wszyscy do sali i czekalismy na panne mloda ubrana w czerwono-zlote sari, ktora zeszla po kilku pokazach tanca i sporej dawce jedzenia dla wszystkich. Potem para siedziala na srodku, a wszyscy tanczyli obok nich na podescie i jak juz napisalam na pare nikt nie zwracal specjalnej uwagi. Potem my tez zaczelismy tanczyc wyciagnieci przez chlopakow, z rodziny chyba. Potem zrobilo sie dosc niewyraznie, 2 chlopakow zaczelo sie bic, a my zdecydowalismy sie pojsc (1 pani popatrzyla na mnie tak nienawistnie wtedy, moze chodzi o blond wlosy?). W kazdym badz razie bylo to niesamowite zakonczenie wieczoru, w ktorym nie mialam ochoty na zadna zabawe :))))
Jako ze tu kolejka z tylu... to ja opisze festiwal z domku juz :) Zdjecia domku tez juz opublikowane :)
Prosze czytac i komentowac, maile pisac lub listy na adres:
Dorotka Pawlowicz
Sector 37
House number 3162
Chandigarh
India
Sciskam mocno mocno :))
Aaaaaa indyjski numer ktory zgubilam i znalazlam to: +919872942363 :)))
Ostatnie dni...ciezko opisac w skrocie...
Wszyscy wracali do tego domu zeby pozegnac 1 dziewczyne z Niemiec ktora wyjezdzala niedlugo, ale ja nie bylam w nastroju na impreze wiec razem z Marcinem i Fieke wsiedlismy do rikszy i jechalismy do domu. Po drodze przejechalismy obok wesela, ktore mialo miejsce niedaleko naszego domu. Ja wpadlam na genialny pomysl zeby tam pojsc porobic pare zdjec i cala 3 poszlismy :) Kiedy doszlismy ja zaczelam robic zdjecia z zewnatrz, a Marcin opisywal wszystko co widzi i nagrywal dyktafonem (postaramy sie tez jakos udostepnic). W miedzyczasie wyszedl stamtad tata panny mlodej i zaprosil nas do srodka :)))) i tak stalismy sie jedna z wiekszych atrakcji wieczoru. Cale wesele jest strasznie kolorowe i taneczne, jedyne co smucilo to brak jakichkolwiek objawow radosci na twarzy mlodej pary. Wywnioskowalam ze to pewnie zaaranzowane malzenstwo musi...smutna indyjska prawda. Najlepsze w trakcie calego wesela jest to, ze prawie nkt nie zwracal uwagi na mloda pare, wszyscy zajeli sie tanczeniem i jedzeniem, a oni siedzieli tacy smutni na srodku wielkiej sali i ktos im robil zdjecia, ktos gratulowal, ale wszystkie oczy zwrocone byly na tanczacych.... i na nas oczywiscie. A potem na nas tanczacych tez :)
Cale wesele zaczyna sie od tego ze pan mlody przyjezdza w takim glosnym i tanczacym orszaku pod dom gdzie jest panna mloda. Potem wszyscy mescy przedstawiciele rodziny pana mlodego obdarowani zostali kwiatowymi lancuchami i kocami. Sam pan mlody przybrany byl w pieniadze co widac na kilku zdjeciach. Potem druchny panny mlodej zrobily brame przy wejsciu na sale i pan mlody musial sie o nia targowac. Po targach weszlismy wszyscy do sali i czekalismy na panne mloda ubrana w czerwono-zlote sari, ktora zeszla po kilku pokazach tanca i sporej dawce jedzenia dla wszystkich. Potem para siedziala na srodku, a wszyscy tanczyli obok nich na podescie i jak juz napisalam na pare nikt nie zwracal specjalnej uwagi. Potem my tez zaczelismy tanczyc wyciagnieci przez chlopakow, z rodziny chyba. Potem zrobilo sie dosc niewyraznie, 2 chlopakow zaczelo sie bic, a my zdecydowalismy sie pojsc (1 pani popatrzyla na mnie tak nienawistnie wtedy, moze chodzi o blond wlosy?). W kazdym badz razie bylo to niesamowite zakonczenie wieczoru, w ktorym nie mialam ochoty na zadna zabawe :))))
Jako ze tu kolejka z tylu... to ja opisze festiwal z domku juz :) Zdjecia domku tez juz opublikowane :)
Prosze czytac i komentowac, maile pisac lub listy na adres:
Dorotka Pawlowicz
Sector 37
House number 3162
Chandigarh
India
Sciskam mocno mocno :))
Aaaaaa indyjski numer ktory zgubilam i znalazlam to: +919872942363 :)))
wtorek, 25 września 2007
Anything but ordinary
Sometimes I get so weird
I even freak myself out
I laugh myself to sleep
It's my lullaby
Sometimes I drive so fast
Just to feel the danger
I wanna scream
It makes me feel alive
Is it enough to love?
Is it enough to breathe?
Somebody rip my heart out
And leave me here to bleed
Is it enough to die?
Somebody save my life
I'd rather be anything
but ordinary please
To walk within the lines
Would make my life so boring
I want to know that I
Have been to the extreme
So knock me off my feet
Come on now give it to me
Anything to make me feel alive
Is it enough to love?
Is it enough to breathe?
Somebody rip my heart out
And leave me here to bleed
Is it enough to die?
Somebody save my life
I'd rather be anything
but ordinary please
I'd rather be anything
but ordinary please.
Let down your defences
Use no common sense
If you look you will see
that this world is a beautiful
accident turbulent suculent
opulent permanent, no way
I wanna taste it
Don't wanna waste it away
Sometimes I get so weird
I even freak myself out
I laugh my self to sleep
It's my lullaby
Is it enough?
Is it enough?
Is it enough to breathe?
Somebody rip my heart out
And leave me here to bleed
Is it enough to die?
Somebody save my life
I'd rather be anything
but ordinary please
Is it enough?
Is it enough to die?
Somebody save my life
I'd rather be anything
but ordinary please
I'd rather be anything
but ordinary please.
I even freak myself out
I laugh myself to sleep
It's my lullaby
Sometimes I drive so fast
Just to feel the danger
I wanna scream
It makes me feel alive
Is it enough to love?
Is it enough to breathe?
Somebody rip my heart out
And leave me here to bleed
Is it enough to die?
Somebody save my life
I'd rather be anything
but ordinary please
To walk within the lines
Would make my life so boring
I want to know that I
Have been to the extreme
So knock me off my feet
Come on now give it to me
Anything to make me feel alive
Is it enough to love?
Is it enough to breathe?
Somebody rip my heart out
And leave me here to bleed
Is it enough to die?
Somebody save my life
I'd rather be anything
but ordinary please
I'd rather be anything
but ordinary please.
Let down your defences
Use no common sense
If you look you will see
that this world is a beautiful
accident turbulent suculent
opulent permanent, no way
I wanna taste it
Don't wanna waste it away
Sometimes I get so weird
I even freak myself out
I laugh my self to sleep
It's my lullaby
Is it enough?
Is it enough?
Is it enough to breathe?
Somebody rip my heart out
And leave me here to bleed
Is it enough to die?
Somebody save my life
I'd rather be anything
but ordinary please
Is it enough?
Is it enough to die?
Somebody save my life
I'd rather be anything
but ordinary please
I'd rather be anything
but ordinary please.
sobota, 22 września 2007
Po deszczu :)
Obudziłam się dziś i usłyszałam, że pada deszcz i że jest zimno. Rzeczywiście!!! Mój pierwszy tak wielki deszcz tu i chłód, którego tak bardzo brakowało przez parę ostatnich dni. Wyglądało to trochę tak jakby całe miasto zamarło wstrzymując oddech w chwili wytchnienia. Za moment jednak wynurzyło się zza chmur słońce i już robi się ponownie gorąco... Czyli Indie :) jednym słowem. Kraj różnic i kontrastów.
Wczoraj wieczorem siedzieliśmy na balkonie z Johnem i Sahimem naszym sąsiadem (ten, który jest Sikhem) i ma włosy do ziemi, bo nigdy ich nie ścinał, i rozmawialiśmy o różnicach Indie - Europa. Najbardziej w szoku był kiedy rozmawialiśmy o homoseksualizmie, seksie przed ślubem, życiu bez ślubu, nieustannym zabieganiu, zdenerwowaniu gdy autobus jest 5 minut za późno itp. Indie to zupełnie nic innego, a zarazem niemożliwego do porównania. Nikt tu się nie spieszy, nic nie jest na czas, wszyscy są spokojni i zrelaksowani.
Widziałam dziś też w końcu Himalaje w oddali na końcu naszej ulicy wspinając się na murek na balkonie. :)))))))
Wczoraj wieczorem siedzieliśmy na balkonie z Johnem i Sahimem naszym sąsiadem (ten, który jest Sikhem) i ma włosy do ziemi, bo nigdy ich nie ścinał, i rozmawialiśmy o różnicach Indie - Europa. Najbardziej w szoku był kiedy rozmawialiśmy o homoseksualizmie, seksie przed ślubem, życiu bez ślubu, nieustannym zabieganiu, zdenerwowaniu gdy autobus jest 5 minut za późno itp. Indie to zupełnie nic innego, a zarazem niemożliwego do porównania. Nikt tu się nie spieszy, nic nie jest na czas, wszyscy są spokojni i zrelaksowani.
Widziałam dziś też w końcu Himalaje w oddali na końcu naszej ulicy wspinając się na murek na balkonie. :)))))))
piątek, 21 września 2007
W pracy :)
Moi drodzy :)
Pisze do Was z pracy stad przepraszam za brak polskich liter ale tu ich nie ma.... Praca polega na tym, ze dzialam w organizacji NGO zwanej Voluntary Health Association of Punjab, ktora to dziala na rzecz kobiet w okregu punjab, do ktorego zalicza sie takze Chandigarh. Koncentruja sie na tym, zeby powstrzymac fale nielegalnych aborcji na plodach zenskich (co jest niesamowicie popularne, gdyz wydanie za maz dziewczynki jest tak kosztowne i nie stanowi ona prawie zadnej pomocy w domu, dlatego stosunek kobiet do mezczyzn jest tu 800:1000), dzialac informujaco o zagrozeniu HIV/AIDS, mowic o prawach kobiet i o uzaleznieniu od narkotykow etc. Brzmi interesujaco? Ja tez tak uwazam, sek w tym, ze oni tu nic nie robia. A ja to juz w szczegolnosci. Dzis ukladalam kserowki w teczkach na konferencje np, a teraz siedze i sobie pisze do Was bo nie ma za bardzo co robic..... Wczoraj bylo calkiem interesujaco poniewaz z szefem calej tej organizacji jezdzilam po Chandigarze, zeby zalatwic ostatnie sprawy na konferencje za tydzien i odwiedzalam budynki rzadowe, ktore wygladaja jak u nas w latach 70, wszystko sie rozsypuje i chodzilismy z 1 biura do 2,3,4, zeby wszystko zalatwic... Czyli jakies podobienstwo do Polski jest :) i w ogole moge tu przychodzic o ktorej chce i wychodzic o ktorej chce :). Wczoraj to czulam sie troche jak taka maskotka do pokazywania, ze oooo biala kobieta w organizacji z Europy i jeszcze psycholog, to musi byc cos powaznego :))).
Poza tym wczoraj okazalo sie, ze czesc z nas musi sie przeprowadzac, bo dostalismy przydzialy do szkol. Wiec musza sie przeprowadzic Janekee, Mandy i John, ktorzy sa tacy cudowni!! Zamiast nich beda mieszkac Marlene i Fika z Holandii. Dowiedzielismy sie wczoraj wiec musielismy odreagowac ze to koniec taki maly wiec zrobilismy typowo polska impreze z 0.7 wodki na stole. Cala klotnia o mieszkanie toczyla sie przy Marlene i Fieke wiec nie zgotowalismy im milego przywitania, bo sie poczuly ze za nic nie chcemy z nimi mieszkac co nie jest prawda, ale walczylismy tez o siebie, bo sie niesamowicie zgralismy, wystarczyl mi tydzien zeby czuc sie z nimi tak wspaniale... a teraz echhh.
Poza tym mielismy tez ostatnio wyscigi riksz rowerowych, co bylo niesamowicie fajnie, kazdy wsiadl do 1 umowilismy sie na 10 rupii i jazda kto szybciej z sektoru 17 do 37! Wygralismy David i ja, z tym ze wtedy okazalo sie ze rikszarze chca od nas po 100 rupii wywiazala sie klotnia, zeszli sie ludzie, zrobilo sie malo sympatycznie, ale w koncu wszystko konczylo sie dobrze. Zdjecia z tego mam, postaram sie dzis umiescic na:
http://picasaweb.google.com/dorota.pawlowicz
Poza tym zwiedzalam tez University of Punjab gdzie pracuja John i Janekee (tzn. siedza i pija kawe w biurze profesora i tylko to :) i miejsce gdzie pracuje Martin z Mandy a to jest taki van, w ktorym jest 6 komputerow i ucza obslugi Worda :) przy rozsypujacej sie szkole.
Od 1 pazdziernika pracuje z Martinem, ktory tez skonczyl psychologie, w strasznie bogatej i eksluzywnej szkole, 10 minut drogi od nas. Bedzie dosc zabawnie, jeszcze sami nie wiemy co mamy tam robic :)))
Oprocz tego walczylismy tez na balkonie z gigantycznym karaluchem, a nasz sasiad, ktory jest Sikhem (rodzaj wiary, nie scinaja nigdy w zyciu wlosow i chodza w turbanach), o malo nie mial go w swoich wlosach, ktore sa prawie do ziemi :).
Robie tu strasznie duzo filmow o podziale biedni - bogaci ale naprawde ciezko to opisac. To po prostu Indie, kraj kontrastow i roznic, kolorow i biedy, tysiaca wyznan, gdzie 99% malzenstw wciaz sie aranzuje, a obok mnie siedzi przy komputerze kobieta w sari w sluchawkach na uszach i oglada filmiki na youtube.
Czuje sie tu juz jak u siebie, jest mi dobrze i pieknie. Ciezko bedzie wrocic.
Jeszcze jedna piekna rzecz to mecze krykieta, u nas na bazarku 1 sprzedawca ma telewizor wiec wieczorami wokol jego stoiska jest istny krag 100 ludzi patrzacy w maly telewizorek. Zdjecia jutro mam nadzieje :)
Od jutra juz mam aparat wiec bedziecie sie mogli czuc zasypani zdjeciami.
Sciskajac indyjsko, z tradycyjnym Handzi :)
Pisze do Was z pracy stad przepraszam za brak polskich liter ale tu ich nie ma.... Praca polega na tym, ze dzialam w organizacji NGO zwanej Voluntary Health Association of Punjab, ktora to dziala na rzecz kobiet w okregu punjab, do ktorego zalicza sie takze Chandigarh. Koncentruja sie na tym, zeby powstrzymac fale nielegalnych aborcji na plodach zenskich (co jest niesamowicie popularne, gdyz wydanie za maz dziewczynki jest tak kosztowne i nie stanowi ona prawie zadnej pomocy w domu, dlatego stosunek kobiet do mezczyzn jest tu 800:1000), dzialac informujaco o zagrozeniu HIV/AIDS, mowic o prawach kobiet i o uzaleznieniu od narkotykow etc. Brzmi interesujaco? Ja tez tak uwazam, sek w tym, ze oni tu nic nie robia. A ja to juz w szczegolnosci. Dzis ukladalam kserowki w teczkach na konferencje np, a teraz siedze i sobie pisze do Was bo nie ma za bardzo co robic..... Wczoraj bylo calkiem interesujaco poniewaz z szefem calej tej organizacji jezdzilam po Chandigarze, zeby zalatwic ostatnie sprawy na konferencje za tydzien i odwiedzalam budynki rzadowe, ktore wygladaja jak u nas w latach 70, wszystko sie rozsypuje i chodzilismy z 1 biura do 2,3,4, zeby wszystko zalatwic... Czyli jakies podobienstwo do Polski jest :) i w ogole moge tu przychodzic o ktorej chce i wychodzic o ktorej chce :). Wczoraj to czulam sie troche jak taka maskotka do pokazywania, ze oooo biala kobieta w organizacji z Europy i jeszcze psycholog, to musi byc cos powaznego :))).
Poza tym wczoraj okazalo sie, ze czesc z nas musi sie przeprowadzac, bo dostalismy przydzialy do szkol. Wiec musza sie przeprowadzic Janekee, Mandy i John, ktorzy sa tacy cudowni!! Zamiast nich beda mieszkac Marlene i Fika z Holandii. Dowiedzielismy sie wczoraj wiec musielismy odreagowac ze to koniec taki maly wiec zrobilismy typowo polska impreze z 0.7 wodki na stole. Cala klotnia o mieszkanie toczyla sie przy Marlene i Fieke wiec nie zgotowalismy im milego przywitania, bo sie poczuly ze za nic nie chcemy z nimi mieszkac co nie jest prawda, ale walczylismy tez o siebie, bo sie niesamowicie zgralismy, wystarczyl mi tydzien zeby czuc sie z nimi tak wspaniale... a teraz echhh.
Poza tym mielismy tez ostatnio wyscigi riksz rowerowych, co bylo niesamowicie fajnie, kazdy wsiadl do 1 umowilismy sie na 10 rupii i jazda kto szybciej z sektoru 17 do 37! Wygralismy David i ja, z tym ze wtedy okazalo sie ze rikszarze chca od nas po 100 rupii wywiazala sie klotnia, zeszli sie ludzie, zrobilo sie malo sympatycznie, ale w koncu wszystko konczylo sie dobrze. Zdjecia z tego mam, postaram sie dzis umiescic na:
http://picasaweb.google.com/dorota.pawlowicz
Poza tym zwiedzalam tez University of Punjab gdzie pracuja John i Janekee (tzn. siedza i pija kawe w biurze profesora i tylko to :) i miejsce gdzie pracuje Martin z Mandy a to jest taki van, w ktorym jest 6 komputerow i ucza obslugi Worda :) przy rozsypujacej sie szkole.
Od 1 pazdziernika pracuje z Martinem, ktory tez skonczyl psychologie, w strasznie bogatej i eksluzywnej szkole, 10 minut drogi od nas. Bedzie dosc zabawnie, jeszcze sami nie wiemy co mamy tam robic :)))
Oprocz tego walczylismy tez na balkonie z gigantycznym karaluchem, a nasz sasiad, ktory jest Sikhem (rodzaj wiary, nie scinaja nigdy w zyciu wlosow i chodza w turbanach), o malo nie mial go w swoich wlosach, ktore sa prawie do ziemi :).
Robie tu strasznie duzo filmow o podziale biedni - bogaci ale naprawde ciezko to opisac. To po prostu Indie, kraj kontrastow i roznic, kolorow i biedy, tysiaca wyznan, gdzie 99% malzenstw wciaz sie aranzuje, a obok mnie siedzi przy komputerze kobieta w sari w sluchawkach na uszach i oglada filmiki na youtube.
Czuje sie tu juz jak u siebie, jest mi dobrze i pieknie. Ciezko bedzie wrocic.
Jeszcze jedna piekna rzecz to mecze krykieta, u nas na bazarku 1 sprzedawca ma telewizor wiec wieczorami wokol jego stoiska jest istny krag 100 ludzi patrzacy w maly telewizorek. Zdjecia jutro mam nadzieje :)
Od jutra juz mam aparat wiec bedziecie sie mogli czuc zasypani zdjeciami.
Sciskajac indyjsko, z tradycyjnym Handzi :)
wtorek, 18 września 2007
Po spacerze
Ja tak na chwilkę, na świeżo... byłam właśnie na kilku godzinnym spacerze po sektorach otaczających sektor 37, w którym mieszkam. I jestem tak zachwycona... kolorami, ubiorami, ludźmi, faktem, że każdy sektor ma świątynię i park. Faktem jest jednak to, że bieda jest ogromna! I że wszyscy patrzą, gapią się na Ciebie, bo masz inny kolor skóry, włosów i oczu. Stąd już po prostu zaczęłam się śmiać, bo chodząc po ulicy każdy na Ciebie patrzy, zatrzymuje się... mówiłam wczoraj Janekee, że powinnyśmy się z tego cieszyć, bo zapewne nie będzie innego kraju, w którym będziemy tak popularne, że wzbudzamy zainteresowanie każdego na ulicy. :)) a już na pewno nie jak wrócimy do domu :). Już się nie mogę doczekać, żeby pokazać Wam to wszystko o czym piszę, bo pokazanie wyjdzie mi na pewno lepiej, niż próba opisania :))) Ściskam
Indie dzień kolejny :)
Ach więc.... mój kolejny dzień w Indiach :) gorąco okrutnie, zastanawiam się jaki będzie szok jak wrócę w środku zimy z tego upalnego kraju do Polski...
Dom, w którym mieszkam ma 2 piętra. Na parterze mieści się biuro AIESECu, na 1 piętrze są 2 pokoje, WC, łazienka, kuchnia i balkon, na którym jemy kolacje, na 2 piętrze są 2 pokoje i łazienka. Śpimy na takich drewnianych polówkach, na których leży materac, prześcieradło i w moim przypadku kochany śpiwór do - 5 :))) Mamy tu lodówkę i pralkę, nawet toster. Łazienka to taki kranik wychodzący ze ściany z letnią wodą, choć zapewniam, że żadna inna nie jest potrzebna. I jak to wczoraj stwierdziliśmy z ludkami tu... siedzimy tacy strasznie spoceni, idziemy się kąpać, a 5 minut później jest dokładnie tak samo. Wszystkie rzeczy pierzemy codziennie, bo inaczej nie da rady... kosmicznie gorąco tu.
Ach więc... jako, że w piątek, w który tu przyjechałam wszyscy wyjeżdżali do Manali, spędziłam weekend z Jorisem i Trixie. W sobotę poszliśmy do sektoru 17, czyli takiego centrum tu. Poszwędaliśmy się trochę, zjedliśmy pyszne indyjskie jedzenie, pooglądaliśmy Rose Garden, w którym było 0 rose :) (Trixie mówi, że one kwitną w lutym, bo tu wtedy nie tak gorąco). I wróciliśmy sobie do domu naszego.
W niedzielę miałam okazję spotkać się z ludźmi z 2 AIESEC trainee house tu i wszyscy wyszliśmy do pubu zwanego Hot Millions że pograć w bilard i napić się piwa, które nie smakuje w ogóle jak piwo, i które kupuje się na kubki. Poznałam ludzi z Tunezji, Turcji, Nigerii, Holandii i Niemiec. Najśmieszniejsze jest tu to, że w tym klubie grała głośna, rockowa, europejska muzyka, a kelnerzy byli w garniturach :) Wyszliśmy jak głośność muzyki była tak wysoka, że nie dało się już nawet rozmawiać. Przed samym wyjściem przyszła do nas Coco z kolegą, którzy są stąd z Chandigarhu i powiedziała nam, że to klub dla gejów :). nonono....
Potem poszliśmy w 6 do klubu Blue Ice, zamówiliśmy dobre picie i tańczyliśmy trochę, oczywiście byliśmy jedynymi, którzy tańczyli więc wzbudzaliśmy powszechne zainteresowanie. Sęk w tym, że zawsze wzbudzamy powszechne zainteresowanie, a już szczególnie ja, Janekee i Mandy jako białe kobiety, a ja i Janekee jako blondynki. I to nawet nie zainteresowanie, ale typowe gapienie się. Ludzie nawet zatrzymują samochody na środku ulicy, żeby na nas popatrzeć. Takiego zainteresowania to jeszcze chyba nigdzie nie miałam :).
Potem Coco zabrała nas do restauracji na kolację swoim małym 4 osobowym samochodem (6 osób). Ja nie byłam głodna więc podziękowałam, ale podobno było pyszne :) W międzyczasie dowiedzieliśmy się, żę tego samego dnia została zwolniona z pracy za to, że pracowała za szybko!!! Powtarzam ZA SZYBKO!!!! W Indiach to najgorsze chyba :) w każdym bądź razie pracowała w firmie projektowej i zrobiła w 2 tygodnie to, czego jej szef nie mógł w pół roku :))) Masakra. Stwierdziliśmy, że powinna mieć to w cv jadąc gdzieś na zachód... zwolniona, bo pracowała za szybko :)
Potem z Jorisem wróciliśmy do domu i on grał w pokera, ja rozmawiałam na skype i gadu, a potem piliśmy wódkę z limonką :)
Dom, w którym mieszkam ma 2 piętra. Na parterze mieści się biuro AIESECu, na 1 piętrze są 2 pokoje, WC, łazienka, kuchnia i balkon, na którym jemy kolacje, na 2 piętrze są 2 pokoje i łazienka. Śpimy na takich drewnianych polówkach, na których leży materac, prześcieradło i w moim przypadku kochany śpiwór do - 5 :))) Mamy tu lodówkę i pralkę, nawet toster. Łazienka to taki kranik wychodzący ze ściany z letnią wodą, choć zapewniam, że żadna inna nie jest potrzebna. I jak to wczoraj stwierdziliśmy z ludkami tu... siedzimy tacy strasznie spoceni, idziemy się kąpać, a 5 minut później jest dokładnie tak samo. Wszystkie rzeczy pierzemy codziennie, bo inaczej nie da rady... kosmicznie gorąco tu.
Ach więc... jako, że w piątek, w który tu przyjechałam wszyscy wyjeżdżali do Manali, spędziłam weekend z Jorisem i Trixie. W sobotę poszliśmy do sektoru 17, czyli takiego centrum tu. Poszwędaliśmy się trochę, zjedliśmy pyszne indyjskie jedzenie, pooglądaliśmy Rose Garden, w którym było 0 rose :) (Trixie mówi, że one kwitną w lutym, bo tu wtedy nie tak gorąco). I wróciliśmy sobie do domu naszego.
W niedzielę miałam okazję spotkać się z ludźmi z 2 AIESEC trainee house tu i wszyscy wyszliśmy do pubu zwanego Hot Millions że pograć w bilard i napić się piwa, które nie smakuje w ogóle jak piwo, i które kupuje się na kubki. Poznałam ludzi z Tunezji, Turcji, Nigerii, Holandii i Niemiec. Najśmieszniejsze jest tu to, że w tym klubie grała głośna, rockowa, europejska muzyka, a kelnerzy byli w garniturach :) Wyszliśmy jak głośność muzyki była tak wysoka, że nie dało się już nawet rozmawiać. Przed samym wyjściem przyszła do nas Coco z kolegą, którzy są stąd z Chandigarhu i powiedziała nam, że to klub dla gejów :). nonono....
Potem poszliśmy w 6 do klubu Blue Ice, zamówiliśmy dobre picie i tańczyliśmy trochę, oczywiście byliśmy jedynymi, którzy tańczyli więc wzbudzaliśmy powszechne zainteresowanie. Sęk w tym, że zawsze wzbudzamy powszechne zainteresowanie, a już szczególnie ja, Janekee i Mandy jako białe kobiety, a ja i Janekee jako blondynki. I to nawet nie zainteresowanie, ale typowe gapienie się. Ludzie nawet zatrzymują samochody na środku ulicy, żeby na nas popatrzeć. Takiego zainteresowania to jeszcze chyba nigdzie nie miałam :).
Potem Coco zabrała nas do restauracji na kolację swoim małym 4 osobowym samochodem (6 osób). Ja nie byłam głodna więc podziękowałam, ale podobno było pyszne :) W międzyczasie dowiedzieliśmy się, żę tego samego dnia została zwolniona z pracy za to, że pracowała za szybko!!! Powtarzam ZA SZYBKO!!!! W Indiach to najgorsze chyba :) w każdym bądź razie pracowała w firmie projektowej i zrobiła w 2 tygodnie to, czego jej szef nie mógł w pół roku :))) Masakra. Stwierdziliśmy, że powinna mieć to w cv jadąc gdzieś na zachód... zwolniona, bo pracowała za szybko :)
Potem z Jorisem wróciliśmy do domu i on grał w pokera, ja rozmawiałam na skype i gadu, a potem piliśmy wódkę z limonką :)
poniedziałek, 17 września 2007
Indie dzień 4
W końcu po trudach i znojach założyłam bloga!!!!!! :))) Teraz tylko muszę uzupełnić wpisy z 4 dni tak żeby niczego nie ominąć, a o wszystkim pamiętać.
------------------------------------------------------------------
Indie.... żeby tu dotrzeć potrzebowałam pieniędzy na wszystko, bilet, namiot, wizę, ubezpieczenie, szczepionki. Dlatego tak zmotywowana do poszukiwania pracy, jak byłam 26 czerwca wysiadając w Londynie, a następnie podróżując z Kamilką do Bournemouth, nie byłam nigdy. Po kilku przeciwnościach losu, po utracie pracy w połowie lipca i znalezieniu kolejnej na sierpień, udało mi się pracując po 17 godzin dziennie dopiąć swego. Miałam bilet do Indii, ubezpieczenie, szczepionki, pozostawała kwestia wizy i transportu do Londynu, z którego miałam bilet do Delhi na 13 września 2007. Nie mogło być inaczej. Wiza w paszporcie, lot do Bournemouth, i ziuuuu na spotkanie przygody życia, na realizację marzenia, na uczynienie mnie przeszczęśliwą.
----------------------------------------------------------------
Dzień 1
Wysiadłam w Delhi z samolotu linii British Airways o godzinie 6 rano :). Potem krótkie oczekiwanie w kolejce na sprawdzenie wizy, zamiana dolarów na rupie, ostatnie bramki i konieczność zamówienia pre-paid taxi na dworzec autobusowy w Delhi. Rady i wskazówki... zamawiając tak taksówkę zapłaciłam 300 rupii (1 USD = ok. 40 Rs; 1 GPB = ok. 80 Rs). Dostaje się kwitek z którym wychodzimy przed lotnisko. Tam stoją czarne, rozklekotane taksówki, do których wsiadamy i, uwaga, nie oddajemy kwitka dopóki nie zostaniemy dowiezieni na miejsce docelowe. Kierowca nie dostanie pieniędzy jeżeli nie pokaże kwitka, a jeżeli ma go wcześniej, może nas wysadzić wcześniej i że niby nas dowiózł. Potem nie trzeba wierzyć nikomu kto mówi, że - No direct buses to Chandigarh! np. choć o każdym mieście tak Ci powiedzą, ponieważ może wtedy oni Cie zawiozą :) Trzeba się upierać, że pod International Bus Station/Termini. I jakoś zawiozą i nawet direct buses są. :) Ja jechałam z kierowcą, który cały czas patrzył na mnie w lusterku wstecznym, próbował mnie przekonać, żebym usiadła z przodu, a potem pytał czy mam męża. Chciałam więc zawiadomić wszystkich czytających, że na czas tej podróży miałam męża, w czym pomógł pierścionek z palca i mówienie, że to obrączka przecie. Niestety zamężna byłam tylko godzinę :) bo tyle jechaliśmy na dworzec autobusowy. Po drodze dowiedziałam się, że
mój kierowca za 3 miesiące się żeni, ale jakbym miała ochotę, to on to zerwie i się ożeni ze mną :) echhh. Delhi szokuje biedą, rozsypanymi domami, ludźmi leżącymi na ulicy, bezustannym trąbieniem na ulicach ( w całych Indiach tak jest, każdy trąbi na siebie na ulicy, co oznacza Ja jadę!!!, nawet stojąc w korku i tak wszyscy trąbią... to takie hobby myślę. Poza tym każdy jeździ środkiem drogi, jak nie ma miejsca na drodze to chodnikiem, a namalowane pasy to chyba dla zagranicznych turystów ino :). W końcu dojechaliśmy, na dworcu najpiękniejszą rzeczą jest zbita z desek bramka którą wszyscy muszą przejść z naklejonymi na niej portretami pamięciowymi bandytów/terrorystów?, która udaje bramkę wykrywającą metale :), znalazłam autobus do Chandigarhu (pojechałam ordinary za 135 Rs dzięki czemu doświadczyłam uroków wsi Indyjskiej i mnóstwa ludzi i targu wewnątrz autobusu :), deluxe kosztuje 380 Rs). Podróż była niesamowita!!!! Każdy wsiadał i wysiadał w biegu, obok mnie usiadła pani, która mówiła w języku punjabi i nic nie rozumiałam i tylko czasami dodawała India good? I ja mówiłam - Very good, incredible :), potem podzieliła się ze mną jabłkiem i limonką i suszonymi owocami, a na koniec chciała mnie zabrać do domu, żebym z nią zamieszkała :) Taki autobus jedzie 5,5 godziny do Chandigarhu, cały czas trąbiąc i nie zwalniając nawet na chwilę na zakrętach. Po drodze zatrzymuje się na 10 minut przy drodze i można tam się napić herbaty i pójść do toalety co ja uczyniłam i nawet nie było tak najgorzej :). W końcu dojechaliśmy! Chandigarh jest miastem zaplanowanym i podzielonym na sektory, a każdy sektor na części A, B, C, D. Jest tu całkiem czysto i każdy mówi, że Chandigarh to jak nie Indie, bo za czysto, za nowo, brak zabytków i bogactwo. Odebrała mnie z dworca siostra Prerny, Priya i zabrała do ich domu, więc miałam okazję skosztować jazdy rowerową rikszą, gdzie napiłam się zimnych soków, najadłam owoców, wykąpałam i wyspałam, zanim wieczorem Prerna zawiozła mnie do AIESEC trainee house gdzie teraz mieszkam. Mieszka to Janeekee, Mandy i Joris z Holandii, David i Martin z Niemiec, John z Wielkiej Brytanii, Trixie z Hong Kongu i ja z Polski. Zjadłam z nimi kolację i wszyscy oprócz Jorisa i Trixie pojechali na weekend do Manali. Miałam więc sporo czasu na spokojnie żeby tu przywyknąć. Joris okazał się bardzo dobrym przewodnikiem i towarzyszem i jest tu od 6 tygodni więc zna ceny i sklepy i wszystko co potrzebne do życia. Wieczór zakończyliśmy typowo wschodnio - pijąc wódkę z limonką i rozmawiając o Indiach, Polsce i Holandii.
------------------------------------------------------------------
Indie.... żeby tu dotrzeć potrzebowałam pieniędzy na wszystko, bilet, namiot, wizę, ubezpieczenie, szczepionki. Dlatego tak zmotywowana do poszukiwania pracy, jak byłam 26 czerwca wysiadając w Londynie, a następnie podróżując z Kamilką do Bournemouth, nie byłam nigdy. Po kilku przeciwnościach losu, po utracie pracy w połowie lipca i znalezieniu kolejnej na sierpień, udało mi się pracując po 17 godzin dziennie dopiąć swego. Miałam bilet do Indii, ubezpieczenie, szczepionki, pozostawała kwestia wizy i transportu do Londynu, z którego miałam bilet do Delhi na 13 września 2007. Nie mogło być inaczej. Wiza w paszporcie, lot do Bournemouth, i ziuuuu na spotkanie przygody życia, na realizację marzenia, na uczynienie mnie przeszczęśliwą.
----------------------------------------------------------------
Dzień 1
Wysiadłam w Delhi z samolotu linii British Airways o godzinie 6 rano :). Potem krótkie oczekiwanie w kolejce na sprawdzenie wizy, zamiana dolarów na rupie, ostatnie bramki i konieczność zamówienia pre-paid taxi na dworzec autobusowy w Delhi. Rady i wskazówki... zamawiając tak taksówkę zapłaciłam 300 rupii (1 USD = ok. 40 Rs; 1 GPB = ok. 80 Rs). Dostaje się kwitek z którym wychodzimy przed lotnisko. Tam stoją czarne, rozklekotane taksówki, do których wsiadamy i, uwaga, nie oddajemy kwitka dopóki nie zostaniemy dowiezieni na miejsce docelowe. Kierowca nie dostanie pieniędzy jeżeli nie pokaże kwitka, a jeżeli ma go wcześniej, może nas wysadzić wcześniej i że niby nas dowiózł. Potem nie trzeba wierzyć nikomu kto mówi, że - No direct buses to Chandigarh! np. choć o każdym mieście tak Ci powiedzą, ponieważ może wtedy oni Cie zawiozą :) Trzeba się upierać, że pod International Bus Station/Termini. I jakoś zawiozą i nawet direct buses są. :) Ja jechałam z kierowcą, który cały czas patrzył na mnie w lusterku wstecznym, próbował mnie przekonać, żebym usiadła z przodu, a potem pytał czy mam męża. Chciałam więc zawiadomić wszystkich czytających, że na czas tej podróży miałam męża, w czym pomógł pierścionek z palca i mówienie, że to obrączka przecie. Niestety zamężna byłam tylko godzinę :) bo tyle jechaliśmy na dworzec autobusowy. Po drodze dowiedziałam się, że
mój kierowca za 3 miesiące się żeni, ale jakbym miała ochotę, to on to zerwie i się ożeni ze mną :) echhh. Delhi szokuje biedą, rozsypanymi domami, ludźmi leżącymi na ulicy, bezustannym trąbieniem na ulicach ( w całych Indiach tak jest, każdy trąbi na siebie na ulicy, co oznacza Ja jadę!!!, nawet stojąc w korku i tak wszyscy trąbią... to takie hobby myślę. Poza tym każdy jeździ środkiem drogi, jak nie ma miejsca na drodze to chodnikiem, a namalowane pasy to chyba dla zagranicznych turystów ino :). W końcu dojechaliśmy, na dworcu najpiękniejszą rzeczą jest zbita z desek bramka którą wszyscy muszą przejść z naklejonymi na niej portretami pamięciowymi bandytów/terrorystów?, która udaje bramkę wykrywającą metale :), znalazłam autobus do Chandigarhu (pojechałam ordinary za 135 Rs dzięki czemu doświadczyłam uroków wsi Indyjskiej i mnóstwa ludzi i targu wewnątrz autobusu :), deluxe kosztuje 380 Rs). Podróż była niesamowita!!!! Każdy wsiadał i wysiadał w biegu, obok mnie usiadła pani, która mówiła w języku punjabi i nic nie rozumiałam i tylko czasami dodawała India good? I ja mówiłam - Very good, incredible :), potem podzieliła się ze mną jabłkiem i limonką i suszonymi owocami, a na koniec chciała mnie zabrać do domu, żebym z nią zamieszkała :) Taki autobus jedzie 5,5 godziny do Chandigarhu, cały czas trąbiąc i nie zwalniając nawet na chwilę na zakrętach. Po drodze zatrzymuje się na 10 minut przy drodze i można tam się napić herbaty i pójść do toalety co ja uczyniłam i nawet nie było tak najgorzej :). W końcu dojechaliśmy! Chandigarh jest miastem zaplanowanym i podzielonym na sektory, a każdy sektor na części A, B, C, D. Jest tu całkiem czysto i każdy mówi, że Chandigarh to jak nie Indie, bo za czysto, za nowo, brak zabytków i bogactwo. Odebrała mnie z dworca siostra Prerny, Priya i zabrała do ich domu, więc miałam okazję skosztować jazdy rowerową rikszą, gdzie napiłam się zimnych soków, najadłam owoców, wykąpałam i wyspałam, zanim wieczorem Prerna zawiozła mnie do AIESEC trainee house gdzie teraz mieszkam. Mieszka to Janeekee, Mandy i Joris z Holandii, David i Martin z Niemiec, John z Wielkiej Brytanii, Trixie z Hong Kongu i ja z Polski. Zjadłam z nimi kolację i wszyscy oprócz Jorisa i Trixie pojechali na weekend do Manali. Miałam więc sporo czasu na spokojnie żeby tu przywyknąć. Joris okazał się bardzo dobrym przewodnikiem i towarzyszem i jest tu od 6 tygodni więc zna ceny i sklepy i wszystko co potrzebne do życia. Wieczór zakończyliśmy typowo wschodnio - pijąc wódkę z limonką i rozmawiając o Indiach, Polsce i Holandii.
Subskrybuj:
Posty (Atom)