poniedziałek, 8 października 2007

Ona/Skrótowo trochę

Ach więc nadrabiając wszelkie zaległości z prawie tygodnia... minęło tak szybko... a wydaje się z drugiej strony, że to tak dawno temu byliśmy w Rampur, smutno mi było, że oto 1 października i wszyscy lublinianie na swoich miejscach zwarci i gotowi i czekający na nowy semestr i rok, a mnie tam nie ma. No ale... Chcę Wam opisać mój pierwszy, drugi, trzeci i kolejny dzień w szkole St. Peter's i moje "warsztaty", które w zamierzeniu miałam tam prowadzić z 10-latkami. Otóż pierwszego dnia, a była to środa poszliśmy razem z Martinem do naszej szkoły zapoznać się z dyrektorem i szkołą. W międzyczasie okazało się, że AIESEC nie kontaktował się z naszą szkołą od 2 tygodni i że byli na nas źli, tzn na AIESEC bardziej... Wciąż mamy taką nadzieję :) Zaraz po zapoznaniu z dyrektorem i jego żoną, poznaliśmy vice dyrektor, która od razu zaprowadziła nas do klasy, postawiła przed dziećmi i powiedziała: No to zaczynamy!! A my takie wielkie oczy i hmmm????????? No, ale oczywiście improwizując zupełnie na temat presji grupy i konfliktu pokoleń. I tak 4 godziny :) Z klasami 14-17-latków. Było ciekawie, improwizująco, czasami niepewnie, nowo, elastycznie i męcząco. Praca w szkole naprawdę męczy. Wróciłam więc do domu i położyłam się spać, tak od razu, z tym krzykiem w uszach i klasą w oczach. Moja szkoła z zewnątrz wygląda bardzo nowocześnie, bogato, robi wrażenie 1 słowem. Jest biała, 2-piętrowa, zadbana, z boiskami do tenisa i siatkówki z tyłu. Wchodząc widzimy mały dziedziniec pośrodku i mijamy recepcję jak w hotelu, gdzie można dopytać gdzie kto jest. Klasy mieszczą się jedynie na parterze, podpisane nad wejściem od 1 do 10, jest też Kinder Garden gdzie są dzieci od 2,5 do 5 lat. Drzwi w klasach nigdy nie są zamknięte, nie ma przerw, dzwonek na koniec lekcji oznacza od razu początek kolejnej. Na 1 piętrze jest klasa komputerowa, a na 2, niedokończonym, z takimi sterczącymi do góry drutami, mieści się biblioteka. Zdjęcia dodam niedługo. W międzyczasie vice dyrektor powiedziała nam, że nie ma 1 nauczyciela, więc Martin zaoferował się, że możemy wziąć klasy z angielskiego i biologii i francuskiego. Ja zrobiłam takie: co???? Generalnie nie lubię podejmować się rzeczy, w których nie czuję się w 100% kompetentna, a tak od czwartku mam klasy z biologii i angielskiego, i tak śmiesznie jakoś z tym wszystkim...
Kolejnego dnia rano okazało się, że Martin bardzo źle się czuje, więc poszłam do szkoły sama. Było ciekawie, przygotowałam warsztaty o podejmowaniu decyzji, było ciekawie okazało się, że mam klasy od 3 do 10, czyli przedział wiekowy 8 - 17 :) Faktem jest, że robienie warsztatów jest możliwe jedynie z osobami w wieku 13-17, młodsi, kiedy nie czują nad sobą kogoś kto krzyczy i każe siedzieć w ławkach i tylko czyta z podręcznika, nie potrafią się odnaleźć w nowej sytuacji. Stąd z nimi próbuję grać w gry rozwijające znajomość angielskich słówek w sumie tylko. Ze starszymi trochę warsztatujemy, choć możliwe są tylko gry połączone z siedzeniem w ławce i brakiem pracy w grupach, bo to owocuje głośnością, a przy otwartych drzwiach i krzyczących nauczycielach nie jest to całkiem pożądane.
W każdym razie, czwartek i piątek w szkole były zabawne, byłam sama, robiłam śmieszne rzeczy, byłam mało przygotowana, bo dowiadywałam się o 8.30 z jakimi klasami mam zajęcia więc nie mogłam się w żaden sposób przygotować do konkretnej pracy, do konkretnych gier. W piątek zajmowałam się komunikacją i tym co zrobić, żeby ją ulepszyć. W czwartek zdecydowaliśmy, że jedziemy na weekend do Amritsaru, zobaczyć Złotą Świątynię, czyli najświętsze miejsce dla Sikhów. W piątek około godziny 23, po pięknym obiedzie i wieczorze z Punjabi Dances (3 godziny!!!! oglądania tańców i strojów i czekania na darmowy obiad, którego w końcu nie dostaliśmy :( ), zdecydowaliśmy, że Amritsar odpada, ponieważ Martin miał około 40 stopni gorączki i czuł się niesamowicie źle, a lekarz do którego pojechał zaczął podejrzewać malarię. Doszliśmy więc do wniosku, że nie możemy go samego zostawić na cały weekend. Tak więc zostaliśmy.
Sobota zaczęła się dla mnie około 14, po odsypianiu każdego porannego wstawania o 7.30 żeby zdążyć do szkoły. Później było śniadanio-obiad, czytanie Harrego Pottera, a potem szybka decyzja co robimy. Ja z Marcinem zdecydowaliśmy się odwiedzić tutejszy Rock Garden, czyli skalny ogród, w którym są zwierzęta, ludzie, wodospady i ściany zrobione ze skał i ceramiki. Zdjęcia już załadowane na http://picasaweb.google.pl/dorota.pawlowicz.
Było pięknie po drodze rozmawialiśmy o nas i o Indiach, i o nas w Indiach, wypiłam całkiem porządną kawę, potem przespacerowaliśmy całą drogę z Rock Garden do sektoru 17, w którym umówiliśmy się na pyszny obiad z resztą naszego domu. Wylądowaliśmy w całkiem ekskluzywnej restauracji, z dość sporymi, nawet jak na Indie, cenami. Ale i tak pięknie było, najlepszy był chłopak grający na gitarze i obok pan grający na keyboardzie i śpiewający. Ponieważ, gdy pan z keybordem szukał nowej pieśni, co by ją rozpocząć, chłopak z gitarą zaczynał grać pierwsze takty Nirvany "Come as you are" :))) ciekawie. W międzyczasie Marcin i David zajęli się oglądaniem meczów angielskiej ekstraklasy, który leciał w TV nad naszym stolikiem. :) Wtedy też zapadła ostateczna decyzja o rozegraniu meczu piłki nożnej w niedzielne popołudnie wraz z tutejszymi studentami, z którymi graliśmy 3 tygodnie temu chyba :) Aaa i co ważne, wyniki krwi Martina pokazały, że to nie malaria, więc uffff :)))
Jako, że w centrum sektoru 17 w każdą sobotę jest impreza, tego dnia też były Punjabi Dances itp. A my sami znowu mieliśmy okazję się poczuć jak sławni ludzie w Indiach, otoczyła nas grupka z 15 chłopaków i każdy chciał zdjęcia i zapytać skąd jesteśmy, oraz jak to jest u nas. Zdjęcia także dodane :) Wieczór skończył się wraz z odcinkami "Przyjaciół" i lodami czekoladowymi :)

Brak komentarzy: