Jestem tu już trzy tygodnie i napisałem tylko raz, zresztą na samym początku. Przez chwilę myślałem, że wena gdzieś znikła, ale problem jest inny – najdoskonalszy opis nie odda tego, co widzę i tutaj przeżywam. Spróbuję, owszem, ale tego trzeba doświadczyć, więc proszę, nie sugeruj się suchym opisem. Serce raz wali, raz bije w zwolnionym tempie. Jeżeli czegoś nie zrozumiesz, nie pojmiesz, to polecam dewizę, którą się stale kierujemy i która tłumaczy wszystko, zawsze: to są Indie.
Nie opowiem w kolejności, lecz wymieszam.
Nie da się tutaj być samemu. Mieszkamy w jednym domu w osiem osób. Od momentu wyjścia na ulicę nie ma żadnej możliwości na chwilę spokoju. Nie istnieje coś takiego, jak pusta przestrzeń, gdzie nikt nie dosięgnie cię wzrokiem. Od samego rana pracę zaczynają handlarze, których okrzyki są doprawdy komiczne i - co gorsza – irytująco głośne. Często po prostu nas budzą. Idąc jeszcze względnie spokojną ulicą, przy której mieszkamy, mijamy bawiące się przed domami dzieci, wiele mieszkańców wygląda przez okno, siedzą na balkonach. Wszyscy już nas znają, za każdym razem mówią entuzjastycznie „Hello!”. Ale im bliżej pobliskiego straganu, tym jest głośniej i tym większe wzbudzamy zainteresowanie. Sprzedawcy nas pamiętają i lubią, bo kupujemy u nich często. Ale klienci bywają w szoku.
Dwa najszybsze skojarzenia, gdy myślę o Indiach, to dźwięk klaksonu i wzbudzanie zainteresowania. Jak to się stało, że trąbienie stało się elementem kultury? Nie mam pojęcia. Faktem jest, że momentami można od hałasu zwariować. Podobnie jest ze... sławą.
Biali ludzie znani są tutaj tylko z seriali telewizyjnych. Dzisiaj widziałem jak pewien Hindus patrzył na Dorotkę i Fieke jak zahipnotyzowany, jakby go olśniło, mógłby w tej chwili nakręcić wspaniałą reklamę. W jego wzroku widziałem żądzę, taką negatywną, samczą. Czułem „napalenie” w jego oczach i aż boję się pomyśleć, co przychodziło mu w tym momencie do głowy. Minutę później podszedł do dziewczyn, zrobił minę niczym mały chłopiec i grzecznie poprosił o wspólne zdjęcie. Stanął taki skromny, obok, nawet nie obejmował, a na nachalność i śmiałość mężczyzn dziewczyny, pozując, często narzekają. Na szczęście we wszystkich dotychczasowych przypadkach było podobnie. Wlepiany w nas wzrok jest powodem fascynacji, radości z zobaczenia czegoś nowego. Dziewczyny raz nawet wręczały autografy. Aby wejść do Złotej Świątyni w Amritsar, przez około pół godziny trzeba stać w kolejce. Mnóstwo ludzi, ciasno, wszyscy się pchają, Jeden krok na minutę. Wychodząc idzie się szybko, ścieżka jest pusta, mija się wszystkich tych, którzy nadal czekają na wejście. Przezabawne przeżycie, gdy cały tłum, ciężko oszacować, tysiąc-dwa tysiące ściśniętych osób, spogląda na nas, jak na gwiazdy filmowe. Na twarzach zdziwienie, zmieszanie, może lekka niechęć, bo my, turyści, profanujemy ich święte miejsce.
Stereotyp mówi, że Hindusi oszukują na każdym kroku. To nieprawda. W sklepie nie spotkałem jeszcze nieuczciwego sprzedawcy. Oszukują natomiast kierowcy riksz – należą do najniższej klasy społecznej, są biedni, niewykształceni, w większości nie znają angielskiego, nawet najprostszych słów. Zawsze przed kursem wykłócamy się o cenę. Gdy rikszarz dowozi nas na miejsce, zdarza się, że oczekuje więcej, niż uzgodniliśmy. Czasami próbuje wydać nam za małą resztę, ale strofowany szybko dokłada brakujące banknoty.
Rikszarze stanowią swego rodzaju wielką rodzinę. Czekając na klientów parkują swoje trzykołowe pojazdy - przypominające dźwiękiem silnika i sposobem odpalania kosiarkę do trawy – w jednym miejscu. Siadają wspólnie, grają w karty, rozmawiają, śpią. Ustalają również kolejność zawożenia klientów. Gdy podchodzimy do takiego skupiska rikszarzy, najczęściej wychodzi do nas jeden przedstawiciel. Kilkakrotnie odniosłem wrażenie, że kierowcy riksz byli tak leniwi, iż jakakolwiek zaproponowana cena nie byłaby zaakceptowana – oni lubią wspólnie leniuchować. Rozmowa zawsze przebiega tak samo. Mówimy numer sektora, do którego zmierzamy – najpierw po angielsku, potem w języku hindi. Zdarza się, że rikszarz nie rozumie żadnej wersji, nawet gdy pokazujemy numer na palcach rąk. Ponadto nie każdy kierowca potrafi czytać, więc napisanie numeru sektora i proponowanej ceny też nie zawsze przyniesie efekt. Trzeba się kilkakrotnie upewnić, czy nasz kierowca zrozumiał, gdzie ma nas zawieźć, bo może kiwać głową, zgadzać się na wszystko, a po drodze okazuje się, że nie ma pojęcia, w którym kierunku jechać. Bywa, że błądzi albo wysadza nas w zupełnie innym miejscu.
Spróbuję oszacować: z 70% rikszarzy można się porozumieć. Gdy już podamy docelowe miejsce i zaproponujemy cenę, w odpowiedzi padnie śmiech i jęk dezaprobaty. W takiej sytuacji początkowo próbowaliśmy tłumaczyć, że znamy ceny, podróżowaliśmy tą samą trasą wcześniej za mniejsze pieniądze, ale to nie przynosiło żadnych efektów. Co więcej, gdy tylko zaczynaliśmy się kłócić, nasz rozmówca w mgnieniu oka był wspierany przez swoich kolegów po fachu. I tak w pewnym momencie byliśmy osaczani z każdej strony, wykrzykiwano do nas „właściwą” cenę. Nie jest wcale łatwo wyrwać się z takiego kręgu, bo wszyscy rikszarze dobrych kilkanaście metrów przemierzają za nami. Od pewnego czasu po prostu odchodzimy bez słowa. Idziemy wzdłuż ulicy – najbardziej aktywni rikszarze szukają klientów, więc można zatrzymać trójkołowy pojazd jak europejską taksówkę. W wielu przypadkach kilkanaście metrów dalej doganiają nas rikszarze, którzy początkowo nas wyśmiali i ostatecznie akceptują zaproponowaną przez nas cenę.
Rozpisałem się o kierowcach riksz z prostego powodu – ulice są nimi wypełnione i nie jest możliwy swobodny spacer, bowiem po drodze rikszarze „atakują” nas, zwalniają i pytają, czy nie trzeba nas podwieźć. Śmiejemy się jednak często, że gdy potrzebujemy spokoju, jest ich mnóstwo, gdy zaś są pilnie potrzebni, spieszymy się - w pobliżu nie ma żadnego.
Istnieją dwa rodzaje pojazdów: autoriksze i cykloriksze. Pierwsze, trzykołowe, przypominają samochód. Mają kierownicę spotykaną w motocyklu. 3 osoby mieszczą się bez żadnych problemów. 6 osób musi się mocno ścisnąć. Nasz dotychczasowy rekord, to 11 osób i dwa wielkie plecaki, z czterema pasażerami w drewnianym bagażniku umieszczonym z tyłu (rzadko pojazd takowy bagażnik posiada). Są szybkie, zwrotne, zbudowane z metalu, poza nadwoziem konstrukcję stanowią pręty, oplecione materiałem.
Cykloriksze to trzykołowe rowery, napędzane siłą mięśni, mieszczą maksimum trzy osoby, częściej niż autoriksze używane są do przewożenia towarów. Staramy się z nich nie korzystać, ponieważ kierowanie cyklorikszą wymaga ogromnego wysiłku. Aby przewieźć trzyosobową rodzinę, kierowca wykonuje nienaturalny ruch, napręża stopniowo całe swoje ciało i odniosłem wrażenie, jakby każdy najmniejszy mięsień brał udział w tym procesie. Wygląda to naprawdę przeraźliwie. Cykloriksze nie są tak wygodne, jak silnikowe, wolniej docierają do celu, przez co tańsze są również kursy.
Wróćmy jednak do początku mojego opisu. Od wyjścia z domu towarzyszą nam sąsiedzi, dzieci, potem klienci marketu, a nieco dalej wkraczamy już na ulicę, gdzie atakują nas rikszarze, a wszystkie samochody trąbią. Ponadto ulice są przepełnione. Pustoszeją tylko w nocy. Od 8 rano do 22 przejście na drugą stronę ulicy jest trudne. Obowiązuje tu „ruch lewostronny specyficzny”. Trasa z Delhi do Chandigarh nieco przypomina polskie drogi szybkiego ruchu – dwa pasy, bardzo dużo dziur, ale kolokwialnie mówiąc, nie jest tak źle. Każde miasto można ominąć podążając wielkimi wiaduktami. Odwiedzając poszczególne miasta, należy zjechać z głównej drogi na boczną, równoległą, biegnącą tuż obok. W każdej miejscowości jest ona całkowicie zakorkowana, śmiało mogę powiedzieć, że kierowcy wciskają klakson cały czas (czytaj: absolutnie, totalnie cały czas!). Mieszają się piesi, rowerzyści, riksze i samochody, jest wąsko, na drodze nie ma asfaltu, jedynie piasek, klepisko. Wokół pełno sklepów, handlarzy, każdy coś gdzieś przenosi, najczęściej na głowie lub na plecach. A przenosi się wszystko, od naczyń z ziarnem przez butle z gazem po szafę pancerną (tak, tak, świadkami tego byliśmy w Shimli). Jakimś cudem zakorkowane pojazdy mozolnie, metr po metrze, przemieszczają się i w końcu docierają z powrotem na drogę główną. Koncert klaksonów – dźwięków jest co najmniej kilkanaście – odbiera chęć do życia.
Chandigarh jest poukładanym miastem, ruch nie wygląda tak, jak w mieścinach przy drodze z Delhi. Nie mniej jednak nie ma momentu, w którym ulica jest pusta i nie widać samochodów. Tutaj zawsze jest gigantyczny ruch, o każdej porze, na każdej ulicy. Sygnalizacja świetlna nie jest często spotykana, większość skrzyżowań to ronda. Co ciekawe, trudno określić, kto ma na nich pierwszeństwo: czy pojazd, który już jest na rondzie, czy ten, który dopiero na nie wjeżdża. Z naszych obserwacji wynika, że im większy wehikuł, im głośniejszy klakson, tym większa szansa na pierwszeństwo. Obowiązuje zasada nie wciskania hamulca albo zwalniania jedynie w jak najmniejszym stopniu. Hindusi radzą sobie z tym doprawdy imponująco. Każdy cały czas jedzie. Na prostej drodze, najczęściej dwupasmowej, rowerzyści i rikszarze, oraz motocykliści i kierowcy skuterów, trzymają się lewej strony. Wszyscy się jednak wyprzedzają, przez co często na drodze dwupasmowej poruszają się obok siebie równocześnie nawet cztery pojazdy. Wjeżdżając na rondo każdy manewruje tak, żeby przeżyć. Panuje tam niesamowity bałagan.
Cykloriksza pewnie wjeżdża na rondo, przez co samochód zwalnia, ale tylko odrobinkę i nagłym manewrem omija ją, jednocześnie blokując drogę samochodowi z tyłu. Ten z kolei zwalnia diametralnie, co natychmiast wykorzystują dwaj motocykliści i wjeżdżają na rondo, przeciskając się przez dziurę między dwoma samochodami. Wjeżdżając na wewnętrzną stronę ronda tarasują drogę autorikszy, która nie zwalnia w ogóle, tylko sprytnie i na granicy wypadku manewruje. Nie muszę dodawać, że wszyscy wymienieni trąbią. To tylko łagodny przykład. Nie ma żadnych przestojów, bez przerwy ktoś wjeżdża na rondo, ktoś z niego zjeżdża, wszyscy nawzajem się wymijają i kombinują, jak to zrobić, by się nie zatrzymać. Najśmieszniejsze, że jakoś to wszystko funkcjonuje, odległości między pojazdami są najwyżej kilkunastocentymetrowe, ale często również mniejsze.
Kończąc już powoli wątek o indyjskim ruchu drogowym, słów kilka o podróżowaniu autokarem. Wspominałem w pierwszym tekście o stanie tutejszych autobusów i dróg. Nie mówiłem natomiast o sytuacji, jaka panuje na dworcach. Oto bowiem: nikt nic nie wie. Punkt informacyjny, owszem, jest. Porozumienie się z jego pracownikami jest jednak dość trudne, często nie znają angielskiego w ogóle, bądź w stopniu minimalnym, przez co uzyskane informacje są niedokładne lub błędne. Przypadkowy Hindus wskaże drogę nawet, gdy jej nie zna, bo uważa, że inaczej byłoby niegrzecznie. Na dworcu często pomagają nam podróżni, upewniają, że wsiadamy do właściwego autobusu. Jeśli nie znajdujemy się blisko stanowiska, z którego odjeżdża nasz autobus, o konkretną informację jest niezwykle trudno. Najczęściej bilety kupujemy w autobusie, ale zdarza się, że kierowca i jego pomocnik siedzą przy maleńkim stoliczku tuż przy pojeździe – nie wiem, od czego to zależy. Kasy biletowe niby istnieją, ale często są zamknięte. Sytuacja, w której w kasie każe się nam kupić bilet w autobusie, a przy autobusie wysyła się nas do kasy, też oczywiście się zdarzyła.
Oprócz zwykłych autobusów, wyróżnia się także tzw. De Luxe, które różnią się tylko tym, że mają odrobinę wygodniejsze siedzenia, trzy małe wiatraki rozmieszczone równomiernie wewnątrz oraz gwarantują miejsce siedzące. Koszt przejazdu takim „luksusowym” autobusem jest jednak trzykrotnie większy. Stan dróg sprawia, że wygodniejsze siedzenia w praktyce nie gwarantują większej wygody. Czasami miejsce siedzące można sobie zapewnić również w mniej komfortowym autobusie. Z reguły jednak trzeba mieć trochę szczęścia, bowiem wszystkie pojazdy są wypełnione po brzegi, ludzie stoją pośrodku, pomimo tego, że siedzeń jest dużo - dwa rzędy po lewej stronie i trzy rzędy po prawej.
Stan dróg w północnej, górzystej części Indii jest tragiczny. Miliony dziur, na każdym metrze, bez przerwy. Zaplanowaliśmy podróż do Sangli, oddalonej od Chandigarh o 15 godzin. Trząsłem się w autobusie cały czas. Nierówności, dziury, uskoki i wszystko inne, co sprawia, że autobus się trzęsie, występowało co 3 sekundy. Nie przesadzam. Wjechaliśmy na wysokość 2500 metrów. Droga biegła więc spiralnie, mało było prostych odcinków, bardzo często skręcaliśmy i to dość ostro. Do tego kierowca jechał bardzo szybko i cieszę się, że nie siedziałem przy oknie, bo od przepaści dzielił nas wielokrotnie najwyżej metr. Ale to, co napisałem, nadal nie oddaje tego, jak się czułem. Bardzo ważne, by uświadomić sobie, że nie przesadzam, stwierdzam fakty. Przed momentem wspomniałem, że trzęsło mną co 3 sekundy. Nie ma w tym ani odrobiny kłamstwa, ani kawałka zwyczajowego przesadzania. Nie trzęsło mną co chwilę, ani co 10 sekund – trzęsło co 3 sekundy! Kiedy zaczął mnie boleć brzuch nie było żadnej możliwości uspokojenia się, opanowania bólu, regeneracji. Po godzinnym trzęsieniu człowiek zaczyna wariować i w żaden sposób nie może zapobiec temu, że organizm się buntuje.
Przetrwałem pierwszy odcinek, z Chandigarh do Shimli, który trwał, jeśli dobrze pamiętam, 5 godzin. Odpocząłem. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Po godzinie nie wiedziałem już, co się ze mną dzieje. Próbowałem zmieniać pozycje tak, aby nie czuć bólu brzucha i głowy. Miałem gorączkę. Kładłem się na wszystkie możliwe sposoby, ale cały czas mną trzęsło, ból się kumulował i zacząłem też nie radzić sobie z podróżą psychicznie, myśli gdzieś mi uciekły i już zaczęła się walka o przetrwanie. Chciałem tylko dojechać do Rampur. W momencie, w którym dotarliśmy a autobus się zatrzymał, czyli kiedy już osiągnąłem cel i jakimś cudem wytrzymałem – wówczas zwymiotowałem. Gdy poczułem, że tego nie uniknę, błyskawicznie otworzyłem okno i wystawiłem głowę na zewnątrz. Autobus zatrzymał się na małym placu, gdzie było wielu handlarzy, sporo ludzi. Nie wiem dokładnie, jak wiele osób patrzyło na mnie, gdy wymiotowałem. Z tego co pamiętam, około 20. Co ciekawe, nie widziałem w ich oczach obrzydzenia, politowania – raczej wyraz zrozumienia i współczucia. „Ktoś tu chyba jest z dala od domu” – wykrzyknął ktoś po angielsku. Nie wiedziałem, co się dzieje. Nie myślałem. Z trudem wyszedłem z autobusu i wtedy dopiero zrozumiałem, jak bardzo źle się czuję. Parzące słońce doprowadzało mnie do szału, czułem, że głowa wkrótce mi eksploduje. Nie miałem w ogóle siły, nie byłem w stanie stać, opierałem się o bagaż. Dorotka pomogła mi ubrać plecak i wiedziałem, że w każdej chwili mogę się przewrócić. Stawiając krok zwracałem uwagę na to, czy tracąc przytomność nie upadnę na coś ostrego i twardego. Dorotka widziała, co się ze mną dzieje i poprosiła, abym zaczekał na rozsypanym przy małym murku piasku. Z trudem opadłem na ziemię. Pilnowałem dwóch plecaków, bowiem Dorotka zostawiła swój i pobiegła szukać hotelu. Gdyby w tym czasie podszedł do mnie 9-letni chłopiec i chciał mi zabrać bagaże, nawet bym nie drgnął. Nie miałem siły podnieść ręki. Czekałem przestraszony i niezupełnie świadomy, siedząc na piasku. Wróciła nadzwyczaj szybko. Wstałem, jakoś, lecz założenie plecaka okazało się niewykonalne. I tutaj odegrała się scena niebywała, bo oto moja Dorotka wzięła sama oba nasze bagaże – dwa wielkie plecaki ze stelażem, przygotowane na trzydniowy weekend, z ubraniami, śpiworami i namiotem! Szedłem za nią, a każdy krok był dla mnie wielkim wyzwaniem. Hotel był na szczęście bardzo blisko. Pamiętam, że czułem się zupełnie pusty, otępiały, nie panowałem nad sobą. Schodząc po hotelowych schodach trzymałem się poręczy z całych sił i szedłem dwa razy wolniej, niż Dorotka z obydwoma plecakami. Gdy wszedłem do pokoju natychmiast padłem na łóżko. Od tego momentu przez pierwsze dwie godziny moja gorączka nie mijała, i choć nie zmierzyliśmy tego, jestem przekonany, że osiągnęła 40 stopni. Po dwóch godzinach odpoczynku i zimnych okładów na czole, zaczęło być lepiej.
Dwa kolejne dni w hotelowym pokoju spędziłem w toalecie. Tak. Egzotyczne Indie, jak na tutejsze warunki dobry hotel, ukochana dziewczyna, a ja większość czasu siedzę w toalecie. Najważniejsze, że z godziny na godzinę odzyskiwałem siłę, nieco wolniej szło z apetytem, ale stopniowo czułem się lepiej. Podróż powrotna była ciężka, ale zniosłem ją znacznie lepiej, niż tę wcześniejszą. W autokarze, którym wracaliśmy, wymiotowało co najmniej 5 osób - niektórzy kilkakrotnie. Już po powrocie do domu okazało się, że inni mieszkańcy naszego domu, którzy również urządzili sobie weekendowy wypad, mieli podobne problemy z żołądkiem, źle się czuli. Dwie wyżej wymienione kwestie były dla mnie swego rodzaju pocieszeniem, bo byłem mocno zawiedziony swoją wytrzymałością. Wcześniej podobne problemy mi się nie zdarzały.
Dorotka nawet przez sekundę się nie wahała i dokładnie wiedziała, co powinna zrobić, aby mi pomóc. Widok jej, dźwigającej oba nasze bagaże, co nie udałoby się pewnie wielu mężczyznom, wyrył się w mojej pamięci bardzo wyraźnie. Jej zachowanie w trakcie całej mojej choroby było imponujące i pamiętam, że wtedy zrozumiałem, w jak dobrych rękach jestem, choć to pewnie sformułowanie dziwne ze strony faceta. Podróż do Rampur przyniosła mi kilka naprawdę przedziwnych doświadczeń. Wymiotowałem przez okno autobusu, jednocześnie czując ulgę (bo miałem to już za sobą) i zażenowanie, bo zrobiłem to na oczach wielu ludzi. Wstyd towarzyszył mi również, gdy Hindusi patrzyli na Dorotkę, dźwigającą rzeczy i prowadzącą mnie do hotelu. Ogromne wyrzuty sumienia i rozczarowanie słabością swojego organizmu doskwierało na myśl, że najbliższa mi kobieta wykonuje za mnie najmniejszą, najprostszą rzecz, jak podanie widelca, po którego nie byłbym w stanie sięgnąć. Trochę czasu zajęło, zanim Dorotka uświadomiła mi, że choroba może dopaść każdego. Wiem, że na jej miejscu postępowałbym tak samo i w pewnym sensie chcę jej pokazać, że również potrafię o nią perfekcyjnie zadbać w czasie kryzysu. Mam jednak nadzieję, że okazja do rewanżu prędko nie nastąpi. Dodam tylko, że kolejna podróż, do Amritsar, przebiegła już bez najmniejszych problemów.
Ciąg dalszy nastąpi z pewnością. Nie mam pojęcia kiedy, ale nastąpi.