mała-szalona-podróżniczka

niedziela, 8 września 2013

W poszukiwaniu szczęścia :)

Czasem zastanawia mnie hierarchia rzeczy ważnych i ważniejszych w życiu. Ostatnio zwaliło mi się na głowę wszystko, Pawłowy kręgosłup i miesiąc rehabilitacji i leżenia w łóżku. Przeprowadzka i ogarnianie wszystkich naszych rzeczy. Chory pies. Awantura o rachunki. Zepsute auto. Zmiana pracy. Poszukiwanie pracy. Nieszczęścia chodzą nie parami ale seriami. Teraz powoli wychodzimy na prostą. I pod względem pracy i zdrowia (choć piszę to akurat siedząc na zwolnieniu lekarskim z mega katarem). Wiele rzeczy się zmieniło, żyjemy skromniej, ale za to jesteśmy bardziej szczęśliwi. Odwiedza nas masa przyjaciół, przygarniamy potrzebującego psa na chwilę, dbamy o siebie, planujemy podróże (jak tylko ogarniemy finanse), jemy zdrowe, nieprzetworzone jedzenie bez mięsa i, często, mleka, ja biegam i poruszam się po mieście rowerem. Idę zrobić kurs pracy na wysokości.
Trzymam kciuki żeby było powoli i do przodu. I seryjnie dobrze :)
Nordi Super Pies lotnik :)

Padł pies :)

Nic dodać, nic ująć :)


Szkolenie psów.

Super miejsce na Mazurach :)

Nowe mieszkanie, nowe psy :)

Maraton Wigry! :)

poniedziałek, 15 lipca 2013

Moi drodzy.
Ostatnio niewiele tu pisałam choć w moim życiu zdarzyło się wiele zmian na lepsze.
1. Mam super psa, który jest najwspanialszy na świecie i o którym będę pisać tu: http://nordisuperpies.blogspot.com/
2. Podróżuję po świecie czymkolwiek się da: rowerem, rolkami, paralotnią, autem, samolotem, pociągiem.
3. I ostatnie i najważniejsze kocham super faceta, a on kocha mnie :)
Wkrótce rozpoczynam nowy etap podróżowania - 400 km po Mazurach od Suwałk po Morze Bałtyckie :)
Witaj przygodo! :)

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Korżeniewska 2011


Pomysł na wyprawę na Pik Korzeniewskiej (7105m n.p.m.) i Pik Somoni (7495m n.p.m.) zrodził się wkrótce po mojej zakończonej niepowodzeniem z powodu odmrożonych palców wyprawie na Pik Lenina w 2010 roku. Koniecznie musiały być to szczyty zaliczane do tytułu Śnieżnej Pantery, więc wraz z poznanymi na Elbrusie w 2009r. Michałem Kitą i Marcinem Kowalskim (Omenem) zdecydowaliśmy się na Tadżykistan. Wkrótce rozpoczął się cały przedwyprawowy „młyn”: poszukiwania sponsorów, sklepów mogących udzielić nam zniżek, patronów medialnych, ostatnie zakupy, treningi. Czas jak zawsze biegł coraz szybciej, aż wreszcie nadeszła połowa lipca i nasze przygotowania dobiegły końca, a wyprawa mogła się rozpocząć.
Wylądowaliśmy w Duszanbe, stolicy Tadżykistanu 20 lipca około 5 nad ranem. Na lotnisku można uzyskać wizę, więc stanęliśmy w kolejce za 15 osobową grupą Holendrów, którzy przyjechali pracować w projekcie reedukacji najmłodszych Tadżyków. Pan, który zajmował się wydawaniem tych wiz co chwila przysypiał nad komputerem, który też jak na złość odmawiał współpracy. W końcu udało się i po przymusowej pobudce pana celnika, który musiał nam jeszcze te wizy przybić, wjechaliśmy do Tadżykistanu. Z lotniska odebrali nas przedstawiciele agencji Pamir Peaks, którzy zawieźli nas do hotelu mieszczącego się w starym studiu filmowym, po czym zapowiedzieli, że jeszcze tego samego dnia ruszymy do Dżyrgitalu skąd odlatuje helikopter do bazy pod Korżeniewską i Somoni. Szybkie zakupy i pakujemy się wraz z resztą ekip do busików. Czeka nas 8 godzin przez w większości asfaltową trasę, gdzie w środku jest około 100 km przez piachy i żwiry (tam buduje się wielka elektrownia wodna). Jest gorąco i parno, trochę śpimy, próbujemy czytać, ja słucham muzyki. W końcu około 22 dojeżdżamy na miejsce. Wszyscy kładą się spać w okolicznym ogródku, a my wyciągamy arbuza i jeszcze dwie godziny się zaśmiewamy. Na tej wyprawie będziemy przecież sympatycznymi, ale bardzo głośnymi Polakami. Następnego dnia wielkie ważenie plecaków, choć spokojnie można tu oszukać na wadze przenosząc wcześniej część sprzętu. W końcu ląduje helikopter i zabieramy się w drugim locie ponad pamirskimi szczytami do bazy na wysokości 4200m n.p.m. To sam początek sezonu więc baza dopiero rusza, obsługa uruchamia wszystkie sprzęty, a my urządzamy się na pobliskiej górce z naszymi namiotami. Następnego dnia pakujemy pierwszą część depozytu i ruszamy do góry. Jako pierwsi wchodzimy w lodowiec Moskvina i znalezienie drogi na jego drugą stronę zajmuje nam 2,5h (droga, którą godzinę później poprowadzili przewodnicy zajmowała 15 minut, ale wciąż uważamy, że nasze przejście było zdecydowanie ciekawsze). Na wysokości 4800m n.p.m. składamy nasz depozyt i schodzimy do bazy, a w nocy wszyscy będziemy się zmagać z wielkim bólem głowy. Robimy dzień restu i 24 lipca ruszamy do obozu I. Wynosimy większość naszego depozytu i choć ostatecznie składamy go 100 metrów poniżej obozu I, czujemy się zaaklimatyzowani, a nasze tempo jest zdecydowanie lepsze. Ponownie robimy dzień restu i 26 lipca ruszamy z namiotami do jedynki na 5100m n.p.m. To jest niestety także dzień, kiedy zaczynają się moje ogromne problemy z żołądkiem i jelitami. Docieramy do obozu I, gdzie zostajemy na noc. Następnego dnia postanawiamy iść do wyższej jedynki na 5300m n.p.m. i zostawić nam namioty już do ataku na szczyt. Droga ta wiedzie prawie cały czas lodowcem, gdzie żwir i kamienie przykryte są cieniutką warstwą lodu. W wyższej jedynce także zostajemy na noc, która dla mnie osobiście już spokojna nie jest, gdyż pierwszy raz objawia się w pełnej okazałości moja biegunka, która nie opuści mnie już do momentu przymusowych odwiedzin w szpitalu zakaźnym w Duszanbe i wyjazdu z Tadżykistanu. Po ciężkiej dla mnie nocy schodzimy do bazy zostawiając większość rzeczy na wysokości 5300m. W bazie miła niespodzianka, w kolejnym helikopterowym transporcie doleciała trójka Polaków: Paweł Roehrych, Kasia Mirecka oraz Tomek Kowalski, który realizuje projekt „W pogoni za Śnieżną Panterą” zakładający zdobycie wszystkich szczytów potrzebnych do uzyskania tego tytułu w czasie krótszym niż 42 dni (rekord Denisa Urubko). Tomek przyleciał prosto po zdobyciu Piku Lenina i w czasie kiedy my będziemy się zmagać z Korżeniewską, on zdobędzie oba siedmiotysięczniki (Somoni udało się zdobyć zespołowi międzynarodowemu w składzie Polak, Kazach, Kirgiz i Francuz, a potem samotnie Rosjaninowi i były to jedyne wejścia na ten szczyt w tym sezonie). Jako, że moje problemy żołądkowe nie ustępują, robimy aż 3 dni restu, a ja w międzyczasie korzystam z porad bazowego lekarza, który jednocześnie pracuje w kuchni, serwuje jedzenie i ogrywa nas w siatkówkę na bazowym boisku. Schodzą też pierwsi zdobywcy Korzeniewskiej w tym roku w osobach dwóch Kirgizów, którzy następnie z tej radości nie będą trzeźwieć w bazie przez kilka dni. Poznajemy też Irańczyków, którzy dotarli tu ogromną grupą i w większości osiągną szczyt. Michał, jako że najlepiej z nas rozmawia po rosyjsku zapoznaje się z Iljasem Tukhvatullinem, który tej zimy bierze udział w zimowej wyprawie na K2 i za którego trzymamy kciuki. W końcu 1 sierpnia postanawiamy ruszyć do góry z zamiarem zaatakowania i zdobycia szczytu. Pierwsze dnia podchodzimy do wyższej jedynki gdzie zostały nasze namioty. Pogoda cały czas jest przepiękna, świeci słońce, jest na tyle ciepło, że nie potrzebujemy kurtek puchowych. Mijamy po drodze Tadżyków i Rosjan, którzy zawiesili nowe poręczówki powyżej obozu II oraz na dwóch skalnych ściankach pomiędzy obozem III i IV, czyli na największych trudnościach technicznych tej góry. Po bardzo dobrze przespanej nocy 2 sierpnia razem z Kasią i Pawłem ruszamy do obozu II na 5600m n.p.m. Podchodzimy dość stromym lodowcem, Paweł decyduje się nawet w jednym miejscu użyć śruby lodowej, aby zaasekurować Kasię. Dość szybko osiągamy obóz II, o którym już wcześniej wiedzieliśmy, że został w tym roku przeniesiony z wysokości 5800 na 5600m i znajduje się obecnie na dość sporej szczelinie. Uważając, żeby nie rozbić namiotu również na tej szczelinie, przygotowujemy się do odpoczynku i nabrania sił na jutrzejsze podejście do III na 6100m n.p.m. Ja w dalszym ciągu zmagam się z biegunką, której żadne leki nie są w stanie opanować, ale próbuję zdobyć szczyt siłą woli. Rano, pomimo pobudki przed 6 rano, wychodzimy z namiotu dopiero koło 9. Obóz II jest otoczony ze wszystkich stron skalnymi ściankami, dlatego słońce pojawia się tam dopiero koło godziny 10. O tej godzinie podchodzimy już wyżej, mijając po drodze schodzącą ze szczytu parę Rosjan, którzy informują nas o dobrych warunkach na drodze prowadzącej na szczyt oraz o udeptanym śniegu. Powinno być dobrze! Tymczasem my walczymy na lodowej ściance powyżej obozu II, gdzie co prawda wisi poręczówka, ale mój osłabiony organizm nie uważa tego za żadną pomoc i po jej pokonaniu zmuszeni jesteśmy pozostać na wysokości 5800m n.p.m. na awaryjnym biwaku. Zaczynam się zastanawiać na ile można zdobyć górę siłą woli, a gdzie zaczyna się stwarzanie niebezpieczeństwa dla współtowarzyszy, którzy z coraz większym niepokojem obserwują moje zmagania bardziej z układem trawiennym, niż z trudnościami technicznymi czy wysokością. Kasia decyduje się następnego dnia zejść do jedynki na 5100m gdzie zostawili z Pawłem namiot, ja próbuję się jeszcze nie poddać i wejść wyżej. Spotykamy schodzących ze szczytu Irańczyków, którzy informują nas o zbliżającym się załamaniu pogody za 2 dni. Tego dnia po podejściu na 5900m n.p.m., gdzie skurcze żołądka uniemożliwiły mi utrzymanie się w pozycji pionowej, ze łzami w oczach informuję Michała i Omena, że rezygnuję i schodzę. Nie chciałabym, żeby doszło do sytuacji, że będą musieli mnie sprowadzać, a niestety mój stan zdrowia wcale się nie poprawia. Siła woli tym razem nie wystarczy. Zostaje ich więc trójka: Michał, Omen i Paweł. Tego dnia udaje im się osiągnąć obóz IV na wysokości 6400m n.p.m., a ja ostatkami sił schodzę do jedynki na 5100m, gdzie jest już Kasia. Oczywiście po drodze powyżej wyższej jedynki wpadam do szczeliny (na każdej wyprawie mam szczelinę swojego imienia), natomiast ratuje mnie szybki refleks i duży plecak na plecach, bo klinuję się na wardze szczeliny i zaraz z niej wychodzę. Kasia częstuje mnie kanadyjskimi parówkami z importu i zjadam ich jednego dnia 50. Michał, Omen i Paweł następnego dnia planują atakować szczyt, warunki mają znakomite: słońce, przedeptany szlak, poręczówki na ściankach skalnych, siłę i brak osłabionych współtowarzyszy. 5 sierpnia cała nasza wspaniała trójka melduje się na szczycie Korzeniewskiej: Michał i Omen około godziny 13, Paweł pół godziny po nich. Mają przepiękną pogodę, wspaniałą widoczność na cały Pamir i świetne warunki. Wejście i zejście odbywa się bez żadnych przeszkód, jest na tyle ciepło, że żaden z nich nie zakłada kurtki puchowej. My z Kasią tego dnia schodzimy do bazy, ja rano nie jestem w stanie ustać na nogach tak wiele mam siły po 2 tygodniowej biegunce i martwimy się bardzo tym zejściem, tym bardziej, że jest to droga po kamieniach, skalnych ścianach i konieczne jest bieganie przed jęzorem lodowca, z którego non stop spadają kamienie. Spokojnie jednak dajemy radę, marzymy o zimnej Coca-Coli i wczesnym popołudniem meldujemy się w bazie, gdzie ja dalej pożeram kanadyjskie parówki. Następnego dnia Michał i Omen schodzą do bazy około godziny 17, informując, że Paweł powinien dotrzeć za kolejną godzinę. Czekamy i czekamy, około 20 dostajemy informację od Rosjan, że potok lodowcowy, który wypływa z jęzora lodowca pomiędzy bazą a obozem I, jest na tyle szeroki, że z jednej jego strony utknął Paweł, który nie może go przekroczyć i dojść do bazy, a z drugiej strony utknęli Rosjanie, którzy chcieli dojść do I. Paweł ostatecznie dociera do bazy około godziny 22, budząc powszechny entuzjazm i radość. Następne 5 dni w bazie do momentu przylotu helikoptera spędzamy dość leniwie jedząc, grając w kości i zmagając się z opiniami na temat nas – Polaków, że jesteśmy tam najgłośniejsi. Co prawda to prawda, nie ma tam nikogo kto śmiałby się głośniej ode mnie i Omena, więc to my otwieramy listę osób zapisanych na wylot helikopterem 12 sierpnia. W międzyczasie Michał, Omen i ja pomagamy przeprowadzić przez lodowiec zupełnie zdeteriorowanego Rosjanina, który sprowadzany jest aż z III na 6100m. Upowszechniamy też sporty zespołowe – siatkówka i ping – pong. Mój stan zdrowia odrobinę się poprawia i ruszamy pod ścianę Somoni, żeby obejrzeć z bliska początek drogi. 12 sierpnia odlatujemy helikopterem do Dżyrgitalu, następnie busikami do Duszanbe i zamieszkujemy w hotelu, gdzie nawet mamy klimatyzator! Dostajemy oficjalną ksywę: Kowalski! I jeżeli jesteśmy potrzebni to tak na nas wołają. Tego dnia idziemy na piwko i szaszłyki, żegnamy się z Tomkiem, który jedzie z powrotem do Kirgistanu zdobywać Chan Tengri i Pobiedę. Następnego dnia ja mam totalny odlot chorobowy, wymiotuję we wszystkich miejscach publicznych w Duszanbe i po kilku godzinach takich atrakcji decydujemy się na nową przygodę – sprawdzenie jakości tadżyckiej służby zdrowia i ruszamy do szpitala najpierw zwykłego, potem zakaźnego. Tam toczę, z pomocą Michała mówiącego najlepiej po rosyjsku, heroiczny bój o zmianę rękawiczek i skalpela przez panią, która ma mi naciąć palec, aby obejrzeć moją krew pod mikroskopem. Ostatecznie pani w szpitalu robi to, ale nacina mi palec ze złością tak bardzo, że widząc tą krew spływającą z ręki i kapiącą na spodnie, robi mi się jeszcze bardziej słabo. Ostatecznie diagnoza brzmi: czerwonka. Najgorsze jest to, że choruję na nią już trzeci tydzień i dopiero dostaję antybiotyk, przez co moje jelita dokuczają mi do teraz (a jest 5 miesięcy po powrocie z wyprawy). Tego dnia wraz z antybiotykiem i elektrolitami do picia zostaję w hotelu, a Kasia, Paweł, Michał i Omen udają się na uroczystą kolację organizowaną przez agencję Pamir Peaks na zakończenie wyprawy. Kasia jest największą atrakcją, bo jest jedyną kobietą na tej uroczystej kolacji, więc wszyscy Irańczycy robią sobie z nią zdjęcia. Następnego dnia zwiedzamy jeszcze okoliczne XVIII-wieczne, odnowione w 2003r., forty, zmagamy się z temperaturą 50 stopni Celsjusza, kąpiemy w jeziorku, Michał mdleje w trolejbusie pierwszy raz w życiu. Same atrakcje! W końcu nadchodzi czas powrotu do Polski. Na lotnisku już po zdaniu bagaży, przed samą odprawą celną okazuje się, że nie mamy kart imigracyjnych, ponieważ pan celnik, którego obudziliśmy żeby nas wpuścił do Tadżykistanu, zapomniał ich od nas wziąć więc nie mamy ani kart na wjazd, ani nie mamy drugiej części na wyjazd. Po półgodzinnej próbie przekonania pana tłumacza, celników i wszystkich tam obecnych, postanowiłam sięgnąć po ostateczny argument i po prostu się rozpłakałam. Serce pana tłumacza zmiękło od razu i choć początkowo przepuścił tylko mnie, za chwilę wszyscy mogliśmy się cieszyć ostatnimi chwilami w Tadżykistanie. Za kilka godzin byliśmy już w Polsce, gdzie mnie czekał dalszy ciąg wakacji na zwolnieniu i pod opieką sanepidu, a reszta ekipy szczęśliwie powróciła do obowiązków dnia codziennego, sprawdzając po drodze czy nie mają również czerwonki bo problemy z żołądkiem miał każdy, ale na szczęście okazało się, że byli zdrowi.
Serdecznie chcielibyśmy podziękować firmie Wrocławskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Mieszkaniowego „MÓJ DOM” S.A. za wsparcie finansowe, sklepowi Wildsports.pl za bardzo korzystne zniżki oraz firmie Yeti za spore rabaty na puchy. Pisali o nas też: drytooling.com.pl i goryonline.com. Wyprawa odbywała się pod patronatem KW Warszawa.

Nowe wyzwania !

Nadeszła wspaniała okazja żeby reaktywować mojego podróżniczego bloga. Biorę udział w konkursie:
http://www.norwegofil.pl/konkurs/blogerzy-kandydaci.html
jeżeli będziecie czytać i głosować i robić wszelkie wymienione na stronie rzeczy, mogę wygrać pracę marzeń :)
Czas spisywać moje podróżnicze opowieści z ostatnich 2 lat. Trochę się tego nazbierało. Nowe góry, nowe przeżycia, nowi ludzie obok.
Wszystko wkrótce :)
Pozdrawiam ciepło !

niedziela, 25 kwietnia 2010

Awaking

Nowe plany, nowe marzenia, nowe cele.
Czasami trzeba po prostu dojrzeć do pewnych rzeczy i obudzić się ze stwierdzeniem, że chcę czegoś innego.
Nie zawsze trzeba podążać za celami innych, mieć identyczne marzenia.
"Każde marzenie dane nam jest wraz z mocą potrzebną do jego spełnienia" Kinga Choszcz.
Czas wyruszyć już niedługo...

czwartek, 28 sierpnia 2008

czwartek lekko po południu

Zastanawiam się dlaczego tak trudno jest podjąć decyzje dotyczące własnego życia... Dlaczego czasami chcemy żeby ktoś zdecydował o naszym życiu, podjął za nas decyzje dotyczącego tego co sami mamy zrobić... Dlaczego? Czy wtedy możemy złożyć odpowiedzialność na barki innych a sami czuć się z niej zwolnieni (bo przecież to nie moja decyzja)? A wreszcie dlaczego tak bardzo boimy się odpowiedzialności? Odpowiedzialności za swoje słowa, czyny, decyzje i całe życie. To chyba nas charakteryzuje, brak odpowiedzialności, lęk przed decyzjami, brak pomysłu na własne życie. Lepiej jest przecież żyć nijako i narzekać każdego dnia na ludzi, na siebie, na żonę/męża, dzieci/brak dzieci, pogodę, cokolwiek. I dalej tkwić w szarości dnia.. A ja tak po prostu chcę żyć pełnią swego życia i nie żałować kolejnego dnia pełnego szarości.. Nosi mnie zawsze, każdego dnia (takie moje małe ADHD), chcę zwiedzać, poznawać, rozmawiać.. A jednak tak łatwiej się zasiedzieć... choć brzmi to kosmicznie. Tylko to uczucie powolnego umierania w środku nie pasuje do całości. Chcę wiedzieć, być odpowiedzialną za każde słowo, jeździć, rozmawiać, jeść arbuzy, tańczyć nocą, pić do rana, spacerować opustoszałymi ulicami, echh :)
No i tematycznie skoro postanowiłam:

Lección número uno Lekcja numer 1
(1)¡Hola! Cześć!
W języku hiszpańskim stawia się wykrzykniki oraz pytajniki również na początku zdania(pisane są wtedy do góry nogami).
- ¡Hola! ¿Qué tal? - Cześć! Co słychać?

- Bien. Y tú, ¿cómo estás? -(Wszystko) dobrze. A ty, jak się masz?
- Muy bien, gracias. -Bardzo dobrze, dziękuję.

Hiszpańskie y znaczy zarówno a, jak też i.
Czasownik estar - być, znajdować się (tutaj też: czuć się); odmiana patrz: gramatyka (czasownik).
¡Buenos días! Dzień dobry!
¡Buenas tardes! Dzień dobry! (popołudniu)
¡Buenas noches! Dobry wieczór! / Dobranoc!
¡Adiós! Do widzenia! / Do zobaczenia! / Żegnaj!
¡Hasta luego! Do (zobaczenia) później!
¡Hasta ahora! Do (zobaczenia) zaraz! (dosł. teraz)

¡Hasta mañana! Do jutra!
¡Hasta el lunes!
Do poniedziałku!

marzenia do spełnienia

Ameryka Południowa mi się powoli zaczyna marzyć... coraz śmielej wdziera się do świadomości perspektywa nowych miejsc, ludzi, przygód... znowu mnie gdzieś chce ponieść... od dziś uczę się hiszpańskiego :)