




Wylądowaliśmy w
Duszanbe, stolicy Tadżykistanu 20 lipca około 5 nad ranem. Na lotnisku można
uzyskać wizę, więc stanęliśmy w kolejce za 15 osobową grupą Holendrów, którzy
przyjechali pracować w projekcie reedukacji najmłodszych Tadżyków. Pan, który
zajmował się wydawaniem tych wiz co chwila przysypiał nad komputerem, który też
jak na złość odmawiał współpracy. W końcu udało się i po przymusowej pobudce
pana celnika, który musiał nam jeszcze te wizy przybić, wjechaliśmy do
Tadżykistanu. Z lotniska odebrali nas przedstawiciele agencji Pamir Peaks,
którzy zawieźli nas do hotelu mieszczącego się w starym studiu filmowym, po
czym zapowiedzieli, że jeszcze tego samego dnia ruszymy do Dżyrgitalu skąd
odlatuje helikopter do bazy pod Korżeniewską i Somoni. Szybkie zakupy i
pakujemy się wraz z resztą ekip do busików. Czeka nas 8 godzin przez w
większości asfaltową trasę, gdzie w środku jest około 100 km przez piachy i żwiry
(tam buduje się wielka elektrownia wodna). Jest gorąco i parno, trochę śpimy,
próbujemy czytać, ja słucham muzyki. W końcu około 22 dojeżdżamy na miejsce.
Wszyscy kładą się spać w okolicznym ogródku, a my wyciągamy arbuza i jeszcze
dwie godziny się zaśmiewamy. Na tej wyprawie będziemy przecież sympatycznymi,
ale bardzo głośnymi Polakami. Następnego dnia wielkie ważenie plecaków, choć
spokojnie można tu oszukać na wadze przenosząc wcześniej część sprzętu. W końcu
ląduje helikopter i zabieramy się w drugim locie ponad pamirskimi szczytami do
bazy na wysokości 4200m n.p.m. To sam początek sezonu więc baza dopiero rusza,
obsługa uruchamia wszystkie sprzęty, a my urządzamy się na pobliskiej górce z
naszymi namiotami. Następnego dnia pakujemy pierwszą część depozytu i ruszamy
do góry. Jako pierwsi wchodzimy w lodowiec Moskvina i znalezienie drogi na jego
drugą stronę zajmuje nam 2,5h (droga, którą godzinę później poprowadzili
przewodnicy zajmowała 15 minut, ale wciąż uważamy, że nasze przejście było
zdecydowanie ciekawsze). Na wysokości 4800m n.p.m. składamy nasz depozyt i
schodzimy do bazy, a w nocy wszyscy będziemy się zmagać z wielkim bólem głowy.
Robimy dzień restu i 24 lipca ruszamy do obozu I. Wynosimy większość naszego
depozytu i choć ostatecznie składamy go 100 metrów poniżej obozu
I, czujemy się zaaklimatyzowani, a nasze tempo jest zdecydowanie lepsze.
Ponownie robimy dzień restu i 26 lipca ruszamy z namiotami do jedynki na 5100m
n.p.m. To jest niestety także dzień, kiedy zaczynają się moje ogromne problemy
z żołądkiem i jelitami. Docieramy do obozu I, gdzie zostajemy na noc.
Następnego dnia postanawiamy iść do wyższej jedynki na 5300m n.p.m. i zostawić
nam namioty już do ataku na szczyt. Droga ta wiedzie prawie cały czas lodowcem,
gdzie żwir i kamienie przykryte są cieniutką warstwą lodu. W wyższej jedynce
także zostajemy na noc, która dla mnie osobiście już spokojna nie jest, gdyż
pierwszy raz objawia się w pełnej okazałości moja biegunka, która nie opuści
mnie już do momentu przymusowych odwiedzin w szpitalu zakaźnym w Duszanbe i
wyjazdu z Tadżykistanu. Po ciężkiej dla mnie nocy schodzimy do bazy zostawiając
większość rzeczy na wysokości 5300m. W bazie miła niespodzianka, w kolejnym
helikopterowym transporcie doleciała trójka Polaków: Paweł Roehrych, Kasia
Mirecka oraz Tomek Kowalski, który realizuje projekt „W pogoni za Śnieżną
Panterą” zakładający zdobycie wszystkich szczytów potrzebnych do uzyskania tego
tytułu w czasie krótszym niż 42 dni (rekord Denisa Urubko). Tomek przyleciał
prosto po zdobyciu Piku Lenina i w czasie kiedy my będziemy się zmagać z
Korżeniewską, on zdobędzie oba siedmiotysięczniki (Somoni udało się zdobyć
zespołowi międzynarodowemu w składzie Polak, Kazach, Kirgiz i Francuz, a potem
samotnie Rosjaninowi i były to jedyne wejścia na ten szczyt w tym sezonie).
Jako, że moje problemy żołądkowe nie ustępują, robimy aż 3 dni restu, a ja w
międzyczasie korzystam z porad bazowego lekarza, który jednocześnie pracuje w
kuchni, serwuje jedzenie i ogrywa nas w siatkówkę na bazowym boisku. Schodzą
też pierwsi zdobywcy Korzeniewskiej w tym roku w osobach dwóch Kirgizów, którzy
następnie z tej radości nie będą trzeźwieć w bazie przez kilka dni. Poznajemy
też Irańczyków, którzy dotarli tu ogromną grupą i w większości osiągną szczyt.
Michał, jako że najlepiej z nas rozmawia po rosyjsku zapoznaje się z Iljasem
Tukhvatullinem, który tej zimy bierze udział w zimowej wyprawie na K2 i za
którego trzymamy kciuki. W końcu 1 sierpnia postanawiamy ruszyć do góry z
zamiarem zaatakowania i zdobycia szczytu. Pierwsze dnia podchodzimy do wyższej
jedynki gdzie zostały nasze namioty. Pogoda cały czas jest przepiękna, świeci
słońce, jest na tyle ciepło, że nie potrzebujemy kurtek puchowych. Mijamy po
drodze Tadżyków i Rosjan, którzy zawiesili nowe poręczówki powyżej obozu II
oraz na dwóch skalnych ściankach pomiędzy obozem III i IV, czyli na
największych trudnościach technicznych tej góry. Po bardzo dobrze przespanej
nocy 2 sierpnia razem z Kasią i Pawłem ruszamy do obozu II na 5600m n.p.m.
Podchodzimy dość stromym lodowcem, Paweł decyduje się nawet w jednym miejscu
użyć śruby lodowej, aby zaasekurować Kasię. Dość szybko osiągamy obóz II, o
którym już wcześniej wiedzieliśmy, że został w tym roku przeniesiony z
wysokości 5800 na 5600m i znajduje się obecnie na dość sporej szczelinie.
Uważając, żeby nie rozbić namiotu również na tej szczelinie, przygotowujemy się
do odpoczynku i nabrania sił na jutrzejsze podejście do III na 6100m n.p.m. Ja
w dalszym ciągu zmagam się z biegunką, której żadne leki nie są w stanie
opanować, ale próbuję zdobyć szczyt siłą woli. Rano, pomimo pobudki przed 6
rano, wychodzimy z namiotu dopiero koło 9. Obóz II jest otoczony ze wszystkich
stron skalnymi ściankami, dlatego słońce pojawia się tam dopiero koło godziny
10. O tej godzinie podchodzimy już wyżej, mijając po drodze schodzącą ze
szczytu parę Rosjan, którzy informują nas o dobrych warunkach na drodze
prowadzącej na szczyt oraz o udeptanym śniegu. Powinno być dobrze! Tymczasem my
walczymy na lodowej ściance powyżej obozu II, gdzie co prawda wisi poręczówka,
ale mój osłabiony organizm nie uważa tego za żadną pomoc i po jej pokonaniu
zmuszeni jesteśmy pozostać na wysokości 5800m n.p.m. na awaryjnym biwaku. Zaczynam
się zastanawiać na ile można zdobyć górę siłą woli, a gdzie zaczyna się
stwarzanie niebezpieczeństwa dla współtowarzyszy, którzy z coraz większym
niepokojem obserwują moje zmagania bardziej z układem trawiennym, niż z
trudnościami technicznymi czy wysokością. Kasia decyduje się następnego dnia
zejść do jedynki na 5100m gdzie zostawili z Pawłem namiot, ja próbuję się
jeszcze nie poddać i wejść wyżej. Spotykamy schodzących ze szczytu Irańczyków,
którzy informują nas o zbliżającym się załamaniu pogody za 2 dni. Tego dnia po
podejściu na 5900m n.p.m., gdzie skurcze żołądka uniemożliwiły mi utrzymanie
się w pozycji pionowej, ze łzami w oczach informuję Michała i Omena, że
rezygnuję i schodzę. Nie chciałabym, żeby doszło do sytuacji, że będą musieli
mnie sprowadzać, a niestety mój stan zdrowia wcale się nie poprawia. Siła woli
tym razem nie wystarczy. Zostaje ich więc trójka: Michał, Omen i Paweł. Tego
dnia udaje im się osiągnąć obóz IV na wysokości 6400m n.p.m., a ja ostatkami
sił schodzę do jedynki na 5100m, gdzie jest już Kasia. Oczywiście po drodze
powyżej wyższej jedynki wpadam do szczeliny (na każdej wyprawie mam szczelinę
swojego imienia), natomiast ratuje mnie szybki refleks i duży plecak na
plecach, bo klinuję się na wardze szczeliny i zaraz z niej wychodzę. Kasia
częstuje mnie kanadyjskimi parówkami z importu i zjadam ich jednego dnia 50.
Michał, Omen i Paweł następnego dnia planują atakować szczyt, warunki mają
znakomite: słońce, przedeptany szlak, poręczówki na ściankach skalnych, siłę i
brak osłabionych współtowarzyszy. 5 sierpnia cała nasza wspaniała trójka
melduje się na szczycie Korzeniewskiej: Michał i Omen około godziny 13, Paweł
pół godziny po nich. Mają przepiękną pogodę, wspaniałą widoczność na cały Pamir
i świetne warunki. Wejście i zejście odbywa się bez żadnych przeszkód, jest na
tyle ciepło, że żaden z nich nie zakłada kurtki puchowej. My z Kasią tego dnia
schodzimy do bazy, ja rano nie jestem w stanie ustać na nogach tak wiele mam
siły po 2 tygodniowej biegunce i martwimy się bardzo tym zejściem, tym
bardziej, że jest to droga po kamieniach, skalnych ścianach i konieczne jest
bieganie przed jęzorem lodowca, z którego non stop spadają kamienie. Spokojnie
jednak dajemy radę, marzymy o zimnej Coca-Coli i wczesnym popołudniem meldujemy
się w bazie, gdzie ja dalej pożeram kanadyjskie parówki. Następnego dnia Michał
i Omen schodzą do bazy około godziny 17, informując, że Paweł powinien dotrzeć
za kolejną godzinę. Czekamy i czekamy, około 20 dostajemy informację od Rosjan,
że potok lodowcowy, który wypływa z jęzora lodowca pomiędzy bazą a obozem I,
jest na tyle szeroki, że z jednej jego strony utknął Paweł, który nie może go
przekroczyć i dojść do bazy, a z drugiej strony utknęli Rosjanie, którzy
chcieli dojść do I. Paweł ostatecznie dociera do bazy około godziny 22, budząc
powszechny entuzjazm i radość. Następne 5 dni w bazie do momentu przylotu
helikoptera spędzamy dość leniwie jedząc, grając w kości i zmagając się z
opiniami na temat nas – Polaków, że jesteśmy tam najgłośniejsi. Co prawda to
prawda, nie ma tam nikogo kto śmiałby się głośniej ode mnie i Omena, więc to my
otwieramy listę osób zapisanych na wylot helikopterem 12 sierpnia. W
międzyczasie Michał, Omen i ja pomagamy przeprowadzić przez lodowiec zupełnie
zdeteriorowanego Rosjanina, który sprowadzany jest aż z III na 6100m.
Upowszechniamy też sporty zespołowe – siatkówka i ping – pong. Mój stan zdrowia
odrobinę się poprawia i ruszamy pod ścianę Somoni, żeby obejrzeć z bliska
początek drogi. 12 sierpnia odlatujemy helikopterem do Dżyrgitalu, następnie
busikami do Duszanbe i zamieszkujemy w hotelu, gdzie nawet mamy klimatyzator!
Dostajemy oficjalną ksywę: Kowalski! I jeżeli jesteśmy potrzebni to tak na nas
wołają. Tego dnia idziemy na piwko i szaszłyki, żegnamy się z Tomkiem, który
jedzie z powrotem do Kirgistanu zdobywać Chan Tengri i Pobiedę. Następnego dnia
ja mam totalny odlot chorobowy, wymiotuję we wszystkich miejscach publicznych w
Duszanbe i po kilku godzinach takich atrakcji decydujemy się na nową przygodę –
sprawdzenie jakości tadżyckiej służby zdrowia i ruszamy do szpitala najpierw
zwykłego, potem zakaźnego. Tam toczę, z pomocą Michała mówiącego najlepiej po
rosyjsku, heroiczny bój o zmianę rękawiczek i skalpela przez panią, która ma mi
naciąć palec, aby obejrzeć moją krew pod mikroskopem. Ostatecznie pani w
szpitalu robi to, ale nacina mi palec ze złością tak bardzo, że widząc tą krew
spływającą z ręki i kapiącą na spodnie, robi mi się jeszcze bardziej słabo.
Ostatecznie diagnoza brzmi: czerwonka. Najgorsze jest to, że choruję na nią już
trzeci tydzień i dopiero dostaję antybiotyk, przez co moje jelita dokuczają mi
do teraz (a jest 5 miesięcy po powrocie z wyprawy). Tego dnia wraz z
antybiotykiem i elektrolitami do picia zostaję w hotelu, a Kasia, Paweł, Michał
i Omen udają się na uroczystą kolację organizowaną przez agencję Pamir Peaks na
zakończenie wyprawy. Kasia jest największą atrakcją, bo jest jedyną kobietą na
tej uroczystej kolacji, więc wszyscy Irańczycy robią sobie z nią zdjęcia.
Następnego dnia zwiedzamy jeszcze okoliczne XVIII-wieczne, odnowione w 2003r.,
forty, zmagamy się z temperaturą 50 stopni Celsjusza,
kąpiemy w jeziorku, Michał mdleje w trolejbusie pierwszy raz w życiu. Same
atrakcje! W końcu nadchodzi czas powrotu do Polski. Na lotnisku już po zdaniu
bagaży, przed samą odprawą celną okazuje się, że nie mamy kart imigracyjnych,
ponieważ pan celnik, którego obudziliśmy żeby nas wpuścił do Tadżykistanu,
zapomniał ich od nas wziąć więc nie mamy ani kart na wjazd, ani nie mamy
drugiej części na wyjazd. Po półgodzinnej próbie przekonania pana tłumacza,
celników i wszystkich tam obecnych, postanowiłam sięgnąć po ostateczny argument
i po prostu się rozpłakałam. Serce pana tłumacza zmiękło od razu i choć
początkowo przepuścił tylko mnie, za chwilę wszyscy mogliśmy się cieszyć ostatnimi
chwilami w Tadżykistanie. Za kilka godzin byliśmy już w Polsce, gdzie mnie
czekał dalszy ciąg wakacji na zwolnieniu i pod opieką sanepidu, a reszta ekipy
szczęśliwie powróciła do obowiązków dnia codziennego, sprawdzając po drodze czy
nie mają również czerwonki bo problemy z żołądkiem miał każdy, ale na szczęście
okazało się, że byli zdrowi.
Serdecznie
chcielibyśmy podziękować firmie Wrocławskie Przedsiębiorstwo Budownictwa
Mieszkaniowego „MÓJ DOM” S.A. za
wsparcie finansowe, sklepowi Wildsports.pl za bardzo korzystne zniżki oraz
firmie Yeti za spore rabaty na puchy. Pisali o nas też: drytooling.com.pl i
goryonline.com. Wyprawa odbywała się pod patronatem KW Warszawa.